Recent Posts

środa, 21 stycznia 2015

Na czym maluję - krótka historia podobrazia w życiu malarki


Dawno, dawno temu, w moich zamierzchłych latach dwudziestoletnich do zagadnienia podobrazi* podchodziłam bardzo nonszalancko. Było mi wszystko jedno, na czym maluję i miałam na to dwa sensowne wytłumaczenia. Z jednej strony, cechowała mnie lekka buta (jeszcze niezweryfikowana przez życie), nacechowana przekonaniem (niczym nie podpartym), że moje wyroby plastyczne są tak wspaniałe, że uświęcę swym artystycznym dotykiem każdy papier, którego dotknę. Z drugiej strony twierdziłam, że przecież dopiero jestem w fazie nauki malarstwa i temu co produkuję daleko jeszcze do ideału (tu byłam bliższa prawdy), zatem szkoda marnować dobre blejtramy na te moje bohomazy. Skoro mogę ćwiczyć na płycie pilśniowej zerwanej z ulicznego słupa w trakcie trwania kampanii wyborczej Huberta Świątkowskiego...

Tak tak, ileż to się nad tym Świątkowskim napracowałam... Sprawiał problemy, bo plakat naklejony był na gładszej stronie płyty (na której się lepiej malowało) i trzeba go było najpierw namoczyć i dopiero później mozolnie zdzierać uśmiechniętą twarz polityka. Bardziej lubiłam Wojciecha Szczęsnego-Kaczmarka, świeć Panie nad jego duszą, bo jego dostarczyciel plansz wyborczych przykleił postery na stronę kosmatą (która strasznie "piła" farbę). Wojciech zakonserwował się na odwrocie moich dzieł. Bardzo polubiłam też kandydujące w Poznaniu na przełomie tysiącleci małżeństwo Waszaków, bo mieli fantazyjny okrągły baner... 
Pożyczałam od ojca starą renówkę, tak zwaną Padakę, i jazda na miasto, by po zmroku wycinać zbiorowo kandydatów. Chciwość przystopował dopiero pewien drobny incydent: gromadząc pilśniowe afisze w kupie na chodniku przed włożeniem ich do bagażnika Padaki nie zorientowałam się, że pod spodem znajduje się inna kupa. Ojciec potem wściekał się o smród w aucie.
Bynajmniej nie miałam poczucia, że robię coś złego kradnąc te plakaty. Przecież kampania wyborcza i tak się kończyła i wszystkie plansze szły na przemiał. Tak sobie to tłumaczyłam. Co więcej, mogłam czuć się jak przykładna obywatelka i wręcz sprzątaczka. Przecież nie raz, nie dwa, zdarzała się afera, że kandydat olewał porządkowanie miasta po wyborach i pozostawiał swoje obśrupane ogłoszenia w przestrzeni miejskiej na kolejny miesiąc. Zwykle do momentu, gdy naskakiwały na niego lokalne media.
Ventzi krytykował swoich podopiecznych, lecz nie za kradzież, ale za to, że malują na takich "gównach" z dziurami po drucie w każdym rogu. Ale zmusić nas do zmiany przyzwyczajeń nie mógł, byliśmy młodzi i niezbyt zamożni, na czymś ćwiczyć musieliśmy, więc chyba korzystniej, że inwestowaliśmy swoje pieniądze w cenny czas i uwagi naszego mentora, niż w materiały.

Po jakimś czasie zauważyłam, że płyty, choć darmowe, są strasznie ciężkie, nieporęczne do przenoszenia i wiecznie obtłukują im się rogi. Zaczęła się więc w moim życiu era prawdziwych płócien. Własnoręcznie konstruowanych, co szybko zaowocowało katastrofą technologiczną. Moje blejtramy oscylowały w stronę formy "kopniętych kwadratów". Zignorowałam też zalecenia profesorów w kwestii proporcji składników przy mieszaniu gessa i kleju kostnego, więc kolejna klęska czyhała na mnie tuż za rogiem... Do dziś w zakątkach pracowni walają się całkiem dobre obrazy z tamtych czasów (na przykład mój autoportret), które nie nadają się ani do ekspozycji ani na sprzedaż ze względu na ich tragiczny stan techniczny. Farba wykrusza się przy najmniejszym dotknięciu. Nic już z tym nie zrobię, bo to nie Matejko, żeby opłacało się wykonać renowację.

Pejzaż akrylowy na własnoręcznie przygotowanym płótnie oraz jego przykry detal

Zniechęcona tymi porażkami, wkrótce porzuciłam samodzielną produkcję na rzecz gumowatych gotowców ze sklepu plastycznego oraz zbierania "spadów" - osieroconych płócien, po które nikt nie zgłaszał się po zakończeniu roku akademickiego (a były one rozdawane w pracowniach szkolnych po rozpoczęciu nowego semestru). "Spady" miały dużą zaletę - grubą, mięsistą fakturę, jaka powstaje tylko przy użyciu farb olejnych (tak jak kiedyś wspominałam, malowałam wówczas wyłącznie akrylem). Szlifowałam stare obrazy i je zamalowywałam. Bez obaw, nie zniszczyłam żadnego cennego dzieła sztuki, te twory bywały zazwyczaj tak upiorne, że myślę, że autorzy zapominali o nich celowo. Jedynym płótnem, którego pożałowałam i nie ośmieliłam się zamalować, była praca zdobyta na "spadach" trzydzieści lat wcześniej - jeszcze w trakcie studiów moich rodziców. Jeśli pan Marek Wilczyński jeszcze żyje, to informuję: mam w swojej skromnej kolekcji dzieł sztuki jego młodzieńczy autoportret. Zachowałam go, gdyż fantastycznie czuć na nim klimat tamtych czasów. Teraz nawet najbardziej twardogłowy hipster nie ośmieliłby się tak wystylizować.

Ocalał z pogromu
Obecnie przywiązuję bardzo dużą wagę do materiałów, na których pracuję. Wybrzydzam i analizuję detale: splot płótna, nierówności, sposób zeszlifowania deski. Nie wezmę już pierwszego lepszego "spada" z obawy przed późniejszymi problemami. Zresztą, co tu kryć, kończąc pobyt na uczelni, straciłam do nich dostęp...
Staram się nie malować na podobraziach sklepowych. Ich gumowata struktura i jednorodny charakter wydają mi się bezduszne i odstręczające. Zastanawiam się też, jak będą się zachowywały za kilkadziesiąt lat. Podejrzewam, że do ich produkcji użyto najtańszych komponentów, więc istnieje ryzyko, że pewnego dnia po prostu stracą datę ważności i rozpadną się w proch i pył. Wolę spędzić dodatkowy czas na mozolnym naciąganiu lepszej jakości płótna. Potrafię też "wyprać" stary nieudany obraz, jeśli tkanina wydaje mi się warta odzyskania.
Nauczyłam się w końcu odmierzać proporcje utensyliów do przeklejania i gruntowania płócien. Czasem poluję na stare, kryzysowe materiały, które miały bardziej gruzełkowatą strukturę, a także, jak wiadomo z postu o minimalizmie w pracowni, kolekcjonuję stare serwety z nadzieją wykorzystania ich do celów malarskich.
Nawet na podstawie klocusiów widać, jak zmieniały się moje upodobania w kwestii faktury. Na tych powstałych wcześniej widać grube pociągnięcia pędzla, obecnie staram się uzyskać powierzchnię jak najbardziej gładką, jedynie z lekkimi zarysowaniami od papieru ściernego. Lubię też mikrostrukturę drobnych dziurek pozostałych po banieczkach, które uformowały się i popękały w procesie schnięcia gruntu.

Muszę przyznać, że na moją obecną postawę względem blejtramów wpłynęła też historia zasłyszana jeszcze na zajęciach z malarstwa, w formie plotki. Zdarzenie miało miejsce bodajże w galerii sztuki na dalekim, cywilizowanym Zachodzie, gdzie obrazy osiągają przyzwoite ceny a artysta może wyżyć z twórczości. Ponieważ galeria oferowała obrazy w większości abstrakcyjne (czyli takie, w których czasem nie wiadomo gdzie dół, a gdzie góra), klient kazał obrócić wszystkie płótna tyłem i wybrał te, które miały czystsze i estetyczniejsze wykończenie. Ot i cała historia. Jeśli ktoś zna ją z bliższej ręki niż ja, to proszę o uwagi i sprostowania. W każdym razie opowieść mocno zapadła mi w pamięć i od tej pory dbałam o to, by moje prace były trochę bardziej estetycznie wykonane od strony technicznej.

Według mnie większość porażek technologicznych wynikała w moim przypadku z pośpiechu i niecierpliwości. Chciałam już teraz, zaraz, zabrać się za malowanie. Albo też skrócić sobie drogę do zaliczenia przedmiotu. Wykonywałam te ekwilibrystyczne eksperymenty, na których tylko traciłam czas i pieniądze. Chyba człowiek od urodzenia ma tendencję, by lekceważyć dobre rady i musi najpierw osobiście dać się ugryźć, oparzyć, podtopić, zanim nabierze rozsądku.



* Czym jest podobrazie? To materiał na którym się maluje: płótno, deska, papier. Używam tego określenia zamiennie ze słowem "blejtram".

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Nad- nie wiedziałam, że ten autoportret jest w złym stanie- ogromna szkoda bo jest świetny tym bardziej, że ja jestem fanką niebieskiego nurtu Twojego malarstwa :)
Btw ciągle myślę o tym amarantowym tle obrazu, który mi w pt pokazywałaś :)
Rób porządne te podobrazia - jak już będę mogła obwiescić moje puste ściany Twoimi obrazami to maja cieszyć oko i następnych pokoleń :)
Marta

blog malarki pisze...

Ucieszę Cię - niebieski obraz jest ok, bo był malowany już w "lepszych czasach". Chodziło mi o ten brązowy poniżej, ten z wyjątkowo zaciętym spojrzeniem :D

Anonimowy pisze...

No tego też szkoda.
A ten niebieski - masz go czy sprzedany?
Czy on przypadkiem nie jest w galerii tej, która jest też w internecie?
Marta

blog malarki pisze...

Niebieski obraz powinien być fizycznie w galerii Renes, chyba, że udało się go sprzedać. Ale na razie nie dostałam żadnego cynku na ten temat.

Prześlij komentarz