Recent Posts

piątek, 16 stycznia 2015

Być czy mieć, czyli dylematy prowincjonalnego malarza



Jeśli mogę pokusić się o porównanie własnych zainteresowań artystycznych z prezentowanymi przez książkowego malarza Porwasza, to najpierw posłużę się cytatami. Zakładam, że większość moich czytelników nie zdołała zdobyć Raz w roku w Skiroławkach i nie przyjrzała się bliżej postaci wioskowego artysty. Ci którzy książkę znają, mogą sobie podarować czytanie poniższych fragmentów.

(...) minęła już epoka, w której sztuki piękne wywierały na ludziach magiczną moc. Na głowy poetów nikt teraz nie nakładał wieńców z liści wawrzynu (...) na wernisażach malarskich byli przeważnie jedynie koledzy twórcy oraz jego najzagorzalsi wrogowie. (...). Nadszedł czas artystów-organizatorów, artystów-producentów, analizujących nieustannie wahania rynku, rozbudzających zainteresowania konsumentów, uwzględniających prawa popytu i podaży. Innymi słowy, twórczość przekształciła się w produkcję artystyczną z wszystkimi tego faktu konsekwencjami. Obowiązywało podążanie za modą, stosowanie nowej technologii, rodziła się konieczność zakupu coraz nowych licencji zagranicznych i pomysłów, które po odpowiednim przetworzeniu można było sprzedawać na własnym rynku czy nawet eksportować do krajów trzeciego świata. W produkcji tej (podobnie jak w każdej innej) panowała żelazna reguła nieustannego podnoszenia wydajności pracy i obniżki kosztów własnych. (...)
Bogumił Porwasz pozostawał artystą jeszcze bardziej archaicznym niż
(pisarz) Lubiński, twórcą niemal prehistorycznym. Malował wyłącznie trzciny nad jeziorem i co gorsza, chciał żyć z tej działalności. Oprócz tajemniczego barona Abendteuer w Paryżu zdawał się nie mieć żadnego mecenasa, przez co - powiedzmy to szczerze - raz po raz popadał w nędzę tak straszną, że od śmierci głodowej niekiedy ratowała go jedynie kolacja u Lubińskiego lub Niegłowicza, albo też jakaś pani, którą od czasu do czasu udawało mu się skądś przywieźć.

(...)
Antoni Kurka (...) pijąc wódkę z Porwaszem radził mu jak człowiek życzliwy:
- Powinieneś zacząć jako artysta ludowy. Nikt w stolicy o tobie już nie pamięta, a zresztą, można rozgłosić, że zmarłeś z głodu. W swojej wiosce zaczniesz rzeźbić, najlepiej przeróżne diabły, gdyż jest na nie moda. (...)
Mądrze i słusznie mówił Antoni Kurka, który był twórcą nowoczesnym, badającym potrzeby rynku i rozmaite tajemne trendy, nurtujące społeczeństwo. Niestety, Bogumił Porwasz nie chciał rzeźbić diabłów, ale malować trzciny nad jeziorem. Tedy po kilku kieliszkach wódki nabrał na tyle odwagi, że opakował w papier jeden ze swych obrazów i ruszył z nim do sklepu z dziełami sztuki. 
Obraz Porwasza obejrzała dokładnie wysoka i dobrze zbudowana kobieta lat około trzydziestu pięciu, tleniona na jasny blond, starannie uczesana i elegancko ubrana. Porwaszowi wydała się niezwykle wytworna(...). W istocie pani Aldona, rzeczoznawczyni w sklepie z dziełami sztuki, była prawdziwą damą.(...) Obrazami zajmowała się tylko od niechcenia i tak z początku potraktowała dzieło Porwasza.
Zaskoczyło ją jednak, że Porwasz maluje w sposób dziwnie staroświecki, jakby obca mu była wiedza o tajemnicach malarskich. Nawet z perspektywą miał Porwasz jakby pewne kłopoty, jego obrazom brakowało głębi, a trzciny pchały się jedne na drugie, bez jakiegoś ładu, planu, kompozycji. Kolorystycznie nie wydawały się interesujące, a nawet raziły pewną monotonią, zarazem jednak było w nich coś zastanawiającego, każda bowiem trzcina przypominała jakby sylwetkę ludzką; te trzciny były więc czymś w rodzaju tłumu ludzkiego, smaganego przez wicher i stłoczonego nad szarą płaszczyzną, która miała być zamarzniętym i pokrytym przez lód jeziorem albo zgoła nicością.  


A oto inna scena: markotne rozmyślania panny Józi, jednej z pań, które malarzowi udaje się od czasu do czasu przywieźć do siebie do Skiroławek:


Malarz Porwasz od wczesnego rana aż do zmroku malował w swej pracowni martwe trzciny, zarastające brzeg jeziora. Robił to z ogromnym zapałem, pochłonięty całkowicie swoim zajęciem. W pracowni unosił się kwaśny zapach farb, a panna Józia wdychała go, leżąc na ogromnym tapczanie i gryząc tanie herbatniki. Trzciny malarza nawet jej się podobały, bo każda z nich była inna, przypominały tłum ludzki, w którym - jak mu się tak bliżej przyjrzeć - każda twarz jest jednak inna, niepodobna do drugiej, osobnicza. Ale te rude i rdzawe trzciny przysypane śniegiem także miały w sobie coś bardzo melancholijnego, dlatego panna Józia wzdychała patrząc na nie i myślała, że została przez Porwasza oszukana. (...) 
Tymczasem za wielkimi oknami pracowni malarza walił gęsty śnieg. (...) Panna Józia, która niecierpliwie i z tęsknotą wpatrywała się w okno, po jakimś czasie odniosła wrażenie, że wirują nie płatki śniegu, ale jej tapczan i ona sama, zwabiona w te straszne strony przez wychudzonego kudłacza. (...) Malarz Porwasz nie wydawał się jej już niezwykłym artystą z piękną szopą nieco kręconych włosów i przenikliwym wejrzeniem czarnych pałających oczu. Przestawały też ją zachwycać jego wąskie biodra wciśnięte w aksamitne spodnie, pierścienie ciemnych loków, wychylających się z rozpiętej na piersi czarnej koszuli, którą malarz zmieniał dość rzadko. Zdawało jej się, że po prawie dwutygodniowej znajomości potrafi go prześwietlić swoim wzrokiem, (...)
 Porwasz(...) pomrukiwał coś niezrozumiale, poprawiając obraz na sztalugach, bełkotał do siebie jakieś złorzeczenia. (...) "Ten obraz będzie jeszcze bardziej trzcinowaty, a biel na nim jeszcze bardziej śniegowa" - pomrukiwał malarz w sobie tylko zrozumiałym Porwaszowym języku, pełnym nieartykułowanych dźwięków, stęknięć, pojękiwań i świstów, które zawsze z siebie wydobywał, ilekroć tworzył kolejne dzieło. Jeszcze przed dwoma tygodniami panna Józia słuchała owych szeptów, świstów, stęknięć i westchnień jak ciekawej i podniecającej muzyki, ale teraz odnosiła wrażenie, że malarz jest małym chłopcem, który tworzy swe dzieło siedząc na nocniku.
- Mógłbyś tak, Boguś, obrać trochę ziemniaków - odezwała się jękliwie.
- Maluję - upomniał ją surowo i zapalił światło w pracowni. Nawet nie wysilał się, aby zrozumieć uczucia i pragnienia panny Józi. Bo czy baron Abendteuer wziąłby to pod uwagę, oglądając jego nowy obraz - "Trzciny nad jeziorem"? Liczyły się tylko plamy, linie, faktura, rozmieszczenie barw - ochry, żółci i czerni, a także bieli, tej trudnej do osiągnięcia bieli śniegu. 




A oto rezultat wytężonej pracy o głodzie i chłodzie:

W połowie maja, kończąc jeden ze swych obrazów, ze zdumieniem zauważył Bogumił Porwasz, że w trzcinach jakie przedstawiał swym pędzlem dostrzec można jakąś dziwną stworę, przypominającą koguta lub kurę. (...) Bogumił Porwasz, sam o tym nie wiedząc i niejako mimochodem - namalował Kłobuka. Aż gorąco się zrobiło Porwaszowi, gdy się nad tą sprawą zaczął zastanawiać. Bo kiedy patrzył na nadbrzeżne trzciny ze swego okna - Kłobuka wśród nich nie widział. A gdy zerkał na płótno, gdzie owe trzciny staraj się przedstawiać z możliwie dużą dokładnością - Kłobuk był. (...) Za jaką przyczyną tkwił w trzcinach powołanych do istnienia pędzlem malarza i łypał na Porwasza dużymi, wypukłymi ślepiami?
(...)
Ujrzał Niegłowicz pobladłą twarz malarza, zatrzymał samochód i wyskoczył z niego, pchany niepokojem.
- Co się stało, panie Porwasz?
- Czuję się chory, doktorze. Bardzo chory. Nie wiem dlaczego nagle namalowałem Kłobuka. Mam zawroty głowy i kurcze żołądka, wycieka ze mnie żądza do kobiet. Bez żadnej przyczyny ogarnia mnie trwoga, czuję też lęk przed nieznanym. Mam ochotę zapaść się w mysią dziurę albo uciec gdzieś na koniec świata. Co robić, doktorze? Co powinienem zrobić?
Niegłowicz długo i w milczeniu patrzył w twarz Porwasza, a wreszcie tak oświadczył z żartobliwą powagą:
- Medycyna zna różne przypadki, panie Bogumile. Co do mnie, jestem zdania, że cierpi pan na depresję wiejską. Klinicyści nie znają na ogół takiej dolegliwości, ale my, skromni lekarze wiejscy, często mamy z nią do czynienia. Trzeba panu na krótki czas zmienić otoczenie, pogrążyć się w hałasie i zaczerpnąć w płuca nieco spalin samochodowych. Powinien pan na pewien czas zamieszkać w jakimś małym, ciasnym pokoiku o cienkich ścianach, aby słyszał pan wyraźnie kłótnie sąsiadów, płacz małych dzieci, bełkot telewizora. Potrzebna jest panu natarczywa obecność innych ludzi, istnienie w tłumie, kilka kopnięć w tramwaju i autobusie, parę szturchnięć łokciami w kolejce po papierosy. (...) Nie widzę nic złego w tym, że nagle namalował pan Kłobuka. Niepokojące wydaje mi się tylko to, iż ten fakt pana przeraził.



 Z przytoczonych fragmentów wynika, że:


1. Porwasz maluje pejzaże przedstawiające trzciny, trzciny, trzciny i jeszcze raz trzciny nad jeziorem. Jest konsekwentny. Flora okalająca akwen Baudy oglądana z okna pracowni nigdy go nie nudzi. 

2. Porwasz odmawia malowania obrazów o tematyce bardziej współczesnej i komercyjnej. Upiera się przy eksploracji motywów, które niekoniecznie mają szansę się sprzedać. Przez to często klepie biedę.

3. Od wiecznego gapienia się na odmęty jeziora i słuchania szumu roślinności nabawia się "depresji wiejskiej", co paradoksalnie skutkuje stworzeniem bardziej interesującej kompozycji - czyli wersji trzcin z lokalnym demonem - Kłobukiem.

4. Dla sztuki jest gotów poświęcić życie prywatne.



Podoba mi się ośli upór Porwasza w zakresie tematyki prac. Mam tak samo i też za to płacę, choć maluję co innego. On tworzy monotonne pejzaże, na które nikt nie chce patrzeć, a ja maluję zupełnie zbędne w dobie fotografii portrety. Tu kończą się podobieństwa. Dla mnie, krajobraz bez elementów sugerujących obecność człowieka nie jest w ogóle wart uwagi. Muszę mieć na płótnie, jeśli już nie ludzi, to chociaż fragmenty architektury, samochody, znaki drogowe. Podziwiam naturę w pierwotnej postaci, ale nie starcza mi chęci/umiejętności by odwzorowywać ją bez kontekstu ludzkiej działalności.

Tym, co najbardziej przykuwa uwagę w jakiejkolwiek kompozycji jest gra przeciwieństw: wiejska droga a na niej współczesna, błyszcząca ciężarówka. Milusie krówki, a obok paskudny szambowóz. Ponure miejskie podwórko a na nim jedno zielone drzewko. Przyroda versus cywilizacja. Według mojej oceny, malując pejzaż złożony wyłącznie z elementów biosfery, trzeba naprawdę się przyłożyć do pracy, bo nie dość, że kontrastu tematycznego brak, to jeszcze sam motyw cudów natury jest tak wyświechtany, że łatwo wyprodukować kicz. Zachód słońca nad morzem jest piękny w rzeczywistości, na obrazie to zazwyczaj tandeta.
Dobre zdjęcie Źródło
Upiorne malarstwo... Źródło

Nie wiem jak Porwasz radzi sobie z omijaniem mielizn artystycznych. Być może idzie w stronę sztuki prymitywnej, skoro maluje tak, "jakby obca mu była wiedza o technikach malarskich i perspektywie"? Być może funkcję przeciwieństw na jego pracach spełnia kontrast gładkiej powierzchni wody z kosmatą strukturą trzcin

Nawet z tych krótkich scenek można wnioskować, że Porwasz jest osobą raczej stroniącą od innych ludzi, można by nawet rzec zdziczałą. Najważniejsza jest dla niego działalność artystyczna a wszystko co mu przeszkadza w realizacji planów jest czynnikiem zbędnym. Na przykład słabująca kochanka prosząca o przyrządzenie jej posiłku... Choć daleko mi do porwaszowej gburowatości i samotnictwa, jednak muszę przyznać, że nic nie wkurza bardziej, jak prośby o wykonanie czynności gospodarskich wyrażane w trakcie mojej pracy twórczej. Nie twierdzę, że natchnienie natychmiast uleci, jeśli zrobię obiad czy posprzątam (po sobie zresztą), ale... to są dwa światy, które się nie łączą i ciężko przechodzi się z jednego do drugiego... Clarissa Pinkola Estees w Biegnącej z wilkami radzi, żeby odizolować się od wszystkiego co zbędne, nawet od znajomych, bo w przeciwnym razie nigdy nie będziemy mogli skoncentrować się na tworzeniu. Jest czas na jedną czynność, jest i na drugą, ale w trakcie pracy twórczej powinniśmy wyeliminować wszystkie czynniki odwracające naszą uwagę.

Proszę nie myśleć, że utożsamiam się z Porwaszem. Jak prawie każdy mężczyzna z kart powieści Nienackiego, jest świńskim mizoginem, traktującym kobiety jak zabawki. Wydaje się, że nie ma żadnych głębszych potrzeb (poza sztuką). Do tego sknerus, rzadko się myje, myśli o sobie, że jest super i bywa strasznie niewychowany. Nie mam więc powodów, by lubić tą postać bardziej niż inne. To bardziej karykatura mężczyzny. Niemniej jednak, jest artystą, tak jak ja i miewa podobne dylematy natury twórczo-ekonomicznej.

Malarz Porwasz zdecydowanie wybiera stan istnienia ponad posiadanie. Nie musi mieć pieniędzy, jedzenia, sławy, kobiety na stałe, bliskich osób. Sensem życia jest dla niego tworzenie i to wyłącznie takich kompozycji na jakie ON ma ochotę. Wszelkie ustępstwa na rzecz "mieć" szybko kończą się powrotem do "być". Mam też drobną refleksję na temat jego mizantropii: Porwasz wcale nie jest aż tak odizolowany od ludzi, jak o lubi o sobie myśleć. Roślinność na jego płótnach przypomina ludzki tłum. Być może zatem, pod pretekstem kreowania pejzażu, portretuje mieszkańców wioski Skiroławki?


3 komentarze:

Hag pisze...

cześć,
podoba mi się Twój blog, a Skiroławki też lubię; pozdrawiam, Jolka (jakbyś chciała wiedzieć, kto, to przesyłam adres mailowy: studioprojekt@post.pl)

wojtek-kielar.blogspot.com pisze...

Fajne to!

Anonimowy pisze...

Czytam Skiroławki kolejny raz od wielu wielu lat. Teraz zastanawiam się co mogą robić opisani bohaterowie, zakładając, że żyją i wciąż funkcjonują...
Zapraszam do dyskusji.
Antares07@interia.pl

Prześlij komentarz