Recent Posts

czwartek, 2 października 2014

Czy artysta może być minimalistą?




Droga minimalisty jest żmudna i usiana przeszkodami. W moim przypadku wyglądało to tak: 
1. Przeczytałam Sztukę prostoty
2. Doznałam "objawienia" i wpadłam w szał pozbywania się wszystkiego, co zbędne.  
3. Faza maniakalna przerodziła się w fazę depresyjną, w momencie, gdy przekroczyłam drzwi mojej pracowni. 
4. Zastygłam pośród zwałów.

Studenci kierunków artystycznych zajmują więcej przestrzeni w akademiku, niż pozostali żacy. Tak samo artysta we własnym domu również zabiera cenny metraż. I nie jest łatwo nad tym żywiołem zapanować.

Pracownia

Samą istotą pracowni jest pewien nieład. Musiałam przejść drogę przez mękę, by wytłumaczyć to towarzyszowi życia. I tak miałam wrażenie, że mówię do ściany a jedyne co osiągnęłam, to najwyżej niechętna tolerancja. 
Pracownia, oprócz tego, że jest stanowiskiem pracy, funkcjonuje także jako rezerwuar przedmiotów, które mogą się kiedyś przydać (do martwej natury, do instalacji artystycznej, do zmontowania podobrazia). Tu następuje zonk, gdyż, "przydasie" są absolutnie sprzeczne z ideą minimalizmu.


Martwa natura 

Do jej stworzenia niezbędne są akcesoria zazwyczaj rzadko używane. Dziwne pucharki, tkaniny, naczynia, kształtne przedmioty o nieokreślonym przeznaczeniu. Gdzieś w domu musi się znaleźć dla nich miejsce. I raczej nie powinna to być szafka w sypialni czy w kuchni (chyba że chodzi o naczynia używane codzienne lub produkty spożywcze, wykradane do celów artystycznych). Nie ma sensu zabierać cennego miejsca we wspólnej, często używanej przestrzeni na coś, co wyciągnę na światło dzienne raz na rok. Poza tym, obiekty "martwonaturalne" cechuje pewien rodzaj naturalnego przykurzenia i wrośniętego brudu. I niemiło mieć go blisko siebie, przy jedzeniu i przy spaniu. Najlepiej by przebywały w moim miejscu pracy, czyli w brudzie pracowni.

Dwa komplety farb „codziennych”

Niestety nie jest tak, że kupię sobie farbki, postawię po jednym kolorze z każdej i mogę nimi wesoło babrać, aż wykończę opakowania. Tak było za szczeniaka.
Po pierwsze, maluję dwoma rodzajami farb: akrylami (częściej) i olejami. Oba komplety muszą znaleźć swoje miejsce w pracowni. Podobnie media i utensylia niezbędne do obu gatunków barwników. 
Po drugie, nie dopuszczam do tego, by jakiegoś koloru mi zabrakło i zostanę w niedzielę w niezaspokojonej furii, spowodowanej niemożnością wykonywania pracy twórczej, toteż najczęściej mam kilka opakowań ulubionych farb na zapas. One oczywiście zajmują przestrzeń i bywa, że kurzą się po kilka miesięcy na półkach. To samo tyczy się węgla, ołówków, gumy arabskiej, fiksatywy i gessa.

Rzadko używane farby

Gwasz i akwarelę stosuję od wielkiego dzwonu. Przechowuję je, bo kupowanie raz na kilka lat nowego zestawu i potem wyrzucanie go, lekko napoczętego, jest zdecydowanie nieminimalistyczne i nieekologiczne.

Akcesoria do budowy blejtramów

Niestety, to są rzeczy, które mogą leżeć w kącie latami. Spływają do mnie z różnych dziwnych źródeł, nie zawsze wtedy gdy ich potrzebuję. Ale gdy jest okazja, gdy coś dostaję, zawsze biorę i przetrzymuję, w oczekiwaniu na odpowiedni moment. Gdy komponenty zostają przeze mnie zbite w gotowe podobrazie, zdarza się, że stoi ono nieużywane przez kilka lat, zanim nadejdzie jego pora.

Obrazy

Skoro coś w pocie czoła namalowałam, to przechowuję, aż będzie potrzebne, na przykład na wystawę, konkurs czy na sprzedaż. Wyrzucam sporadycznie, gdy wiem, że "dzieło" jest wyjątkowo kiepskie. Nie anihiluję w czeluściach śmietnika, a raczej rozbieram na czynniki pierwsze i składam na nowo. Potrafiłam nawet wyprać już zamalowane, wyjątkowo cenne "gruzełkowate" płótno, bo obecnie trudno byłoby mi zdobyć materiał o takiej fakturze. 
Czasem oddaję obraz za darmo, gdy wiem że go już ani nie sprzedam, ani nie powieszę. Ale robię to cichaczem, bo nie chcę psuć rynku... Zasadniczo uważam, że obrazy to moje aktywa i ich przechowywanie jest inwestycją. Niestety lata płyną i mimo lekkiego ruchu w interesie, w moim składziku aktywów coraz więcej.


Czego mogę pozbywać się bez mrugnięcia powieką:

Rysunki i grafiki. Może to i barbarzyństwo wyrzucać własne prace (czego dowodziłam powyżej), ale są marne szanse na to, iż moje rysunki będą jeszcze gdzieś wystawione. Nikt ich nie kupi, bo mój target łka rzewnymi łzami, gdy dowiaduje się, że obraz powinien być oprawiony (a to kosztuje), a do papierowych prac musiałaby być jeszcze droższa rama z szybą. Przy dużych formatach (powyżej 70/100 cm), taka oprawa jest dla normalnego człowieka abstrakcją. 
Zostawiłam sobie kilka najlepszych i najulubieńszych prac a reszta raus. Wolę przechowywać płótna.


Końcówki farb akrylowych, leżące dłużej niż 2 lata. Akryli używam najczęściej, więc jeśli coś leży dłużej niż rok to znaczy, że nigdy nie wycisnę resztek z tej zmurszałej tuby, bo najwyraźniej wolę używać farby nowej, o lepszej konsystencji. Bywa, że zakup niektórych kolorów był nieudanym eksperymentem i pomyłką. Lepiej, żeby taki wyrzut sumienia zniknął mi z oczu.

Nieudane szkice, notatki, wydruki. Po osiągnięciu masy krytycznej, zaśmiecają i utrudniają swobodny przepływ nowych myśli.

Zużyte pędzle. Niby sobie mówię, ze przydadzą się do mieszania farb, ale mówiąc szczerze, mogę to zrobić łyżką, którą potem umyję, a nie będę musiała ciągle patrzeć na te smętne ogryzki.


Opanowanie kramu do produkcji sztuki, w kontekście filozofii minimalizmu, jest bardzo trudne. I chociaż męczę w kółko temat oczyszczania przestrzeni wokół siebie, moja pracownia pozostaje nietkniętą enklawą syfu. A jeśli tkniętą, to na tyle powierzchownie, że dominującym trendem jest nadal chaos i nadmiar. Zorientowałam się, że łatwo być minimalistą wywalając stare, za ciasne ciuchy, stosy gazet, nietrafione prezenty i wkurzające pamiątki. Ale bycie artystą-minimalistą wcale nie jest lekkie i przyjemne w realizacji. Kto wie czy w ogóle możliwe...

0 komentarze:

Prześlij komentarz