Recent Posts

wtorek, 14 marca 2017

Pracownia plastyczna - w domu czy poza domem?


Idea posiadania pracowni plastycznej we własnym domu kusi i czaruje... Możemy udać się tam w kapciach i szlafmycy, z zaropiałymi po nocy oczami. Możemy dłużej pospać. Nie musimy się szczególnie szykować do wyjścia, wystarczy jeno wdziać robocze łachy. Wszystko jest pod nosem, robimy krok... i już jesteśmy w pracy... W marzeniach, podlewanych przez czasopisma wnętrzarskie, wyobrażam sobie mój przyszły dom wybudowany oczywiście podług indywidualnego projektu architektonicznego, skrojony na miarę, usytuowany w sielskiej okolicy. Nie ma w nim miejsca na nędzne kompromisy typu "To ja se tu w kącie kuchni urządzę małe stanowisko..." Są za to wielkie okna z roletami (na wypadek gdyby słońce zbytnio operowało), południowa ekspozycja (aby jak najdłużej było jasno w ciągu dnia) oraz najwyższej jakości lampy (nie zmieniające kolorów farb) na mroczne zimowe dni. No i kilkadziesiąt metrów kwadratowych tylko dla mnie, z odejściem od sztalugi oraz powierzchnią magazynową do składowania cennych dzieł.
To na razie słodkie marzenia, natomiast z faktu posiadania pracowni w domu (czy to w wersji osobny pokój, czy też wydzielony kąt pomieszczenia) oraz pracowni "na mieście", wykluwa się kilka refleksji.


1. Wewnętrzna motywacja co dnia

Mając pracownię w domu, musimy umieć każdego dnia samodzielnie zebrać się do kupy. Nie ma nikogo kto będzie na nas czekał i wkurzy się, gdy nie stawimy się o określonej porze na stanowisku boju. Nie mamy żadnego przymusu z zewnątrz, toteż wymagana jest siła wewnętrzna oraz żelazna dyscyplina. Żadnych wykrętów, żadnego "dziś mi się nie chce", żadnego "ale właściwie po co?", bo to początek rozprzężenia.

2. Prace domowe dopadają

W domu zawsze jest coś do zrobienia. To niekończąca się orka na ugorze. Zwlekając się z wyra, od razu dostaję na twarz pranie, odkurzanie, prasowanie, karmienie kotów, opróżnianie kuwety, usuwanie zniszczeń dokonanych przez koty, wieszanie prania, zdejmowanie prania, gotowanie, sprzątanie po gotowaniu oraz pielęgnację ozdobnych kutasików podtrzymujących zasłony w oknach... Jakoś tak wychodzi, że zanim dotrę do swej pracy właściwej, czyli sztalugi, jestem zlana potem, zmechacona i zmęczona. Zauważmy, że wszystkie czynności domowe, należałoby wykonać w terminie nie cierpiącym zwłoki (jeśli nie sprzątnę tej plamy, koty w nią wlezą, rozniosą po całej chacie i będę miała jeszcze więcej do roboty), zaś praca twórcza wszak może poczekać... Uważajmy na takie podejście, bo to jak kosmiczna czarna dziura.

3. Brak weny = czynności zastępcze

Gdy nadejdzie słabszy dzień w pracy twórczej,  wówczas rutynowe i na pozór znienawidzone czynności domowe mogą stać się zastępczą formą działania. "Nie mogę teraz zacząć malować, bo trzeba najpierw tu posprzątać. Wypolerować wszystkie szklanki, zrobić ręczne pranie swetrów i gruntowną segregację papierów..." Bardzo niebezpieczna pułapka.

4. Walka o terytorium

Niestety w domu zawsze się walczy. Z rodzicami, z dziećmi, z partnerami. Przeważnie występuje konflikt na tle sprzątania, bo jedna osoba lubi mieć czyściej, drugiej nie przeszkadza nieład. 
Jeżeli dzielimy życie z artystą, to można dzielić też pracownię i niby tak jest najbardziej opłacalnie. Przestrzeń wspólnej troski, jeden dłubie sobie w swoim kąciku, drugi w swoim. Po pierwsze jednak, ktoś to wszystko musi od czasu do czasu ogarniać, a jak napisałam powyżej, zawsze jedna osoba mięknie pierwsza, bo denerwuje ją pierdolnik, a później ma poczucie bycia wykorzystaną. Po drugie, jęzor lodowca złożony z tworów obojga/obu artystów rośnie i rośnie i jest w stanie wypełnić każdą, nawet dużą przestrzeń. Pole bitwy murowane.
Natomiast w sytuacji gdy dzielimy życie z nie-artystą, drugiej osobie może być trudno pojąć w ogóle ideę pracowni w domu. Przed wprowadzeniem się do nowego mieszkania umówiłam się z partnerem, że w naszym nowym lokum, jedno pomieszczenie przeznaczone będzie odgórnie na moje miejsce pracy. Jednak, gdy słowo stało się ciałem, mój luby zaczął mi czynić wtręty. Jak? Sprzątał odłamki węgla (które wszak nadal przydają się do rysowania), przekładał papiery (które po zmianie miejsca bytowania były nie do odnalezienia), wyrzucał przedmioty, które wydawały mu się śmieciami (brudne szmaty, szkice, palety, plastikowe zatyczki po lakierach do włosów, wiaderko po ogórcach...). Opieprzał, że kiszę w cichości zmurszałe kubki ze spleśniałą herbatą (a co go to obchodziło, pozostałe kubki miał do dyspozycji). Siał chaos w moim przybytku kreacji, a na moje apele, by zaprzestał tej destabilizującej działalności usłyszałam argument, że kupiliśmy mieszkanie X-metrowe, więc z jakiej racji dla niego wynik ma być zaledwie X-Y (Y=pracownia)? To byłoby niesprawiedliwe, a zatem do niego należy cała przestrzeń, jako i do mnie, a on na swojej przestrzeni chce mieć czystość i ład. I skoro ja o to nie dbam, to on zadba o porządek... Z trudem udało mi się przywrócić równowagę w moim miejscu działań i przekonać partnera, że pracownia w rzeczywistości nie wygląda tak jak na filmach (stumetrowe lofty) i w serialach (przestronny pokój z biurkiem do rysowania, z widokiem na krakowską starówkę).

5. Bachor = więcej dezorganizacji

Gdy w domu pojawia się dziecko, wszystkie pozostałe podpunkty nabrzmiewają niczym ropiejący wrzód. Niecierpiących zwłoki czynności do wykonania przybywa. Dziecko wymaga opieki, zajmuje czas. Choćby było najsłodsze, to trzeba je na jakiś czas porzucić, jeśli chcemy stworzyć coś innego. Obrazy nie namalują się same. Trzeba dziecko oddać pod czyjąś opiekę (żłobek, przedszkole?), albo zorganizować opiekę w domu (niania, dziadzia?). Gdy oddaję, to się niepokoję, gdy dokładam (dodatkową osobę do domu), to mam wokół siebie jeszcze więcej chaosu. Trudno się wyizolować z rodzicielstwa, tak samo, jak trudno byłoby efektywnie funkcjonować, biorąc ze sobą dziecko do miejsca pracy. We własnym domu ciężko nie słyszeć wrzasków zza drzwi, albo nawet słodkiego gaworzenia (które powoduje, że mam ochotę wybiec z pracowni i uściskać autora), ciężko skradać się niepostrzeżenie do toalety lub kuchni (żeby bachor przypadkiem nie zauważył, bo będzie wycie). Nie zazna już człek spokoju, tak potrzebnego do pracy twórczej.

W tego wszystkiego wynika, że jeśli nie mamy ogromnego i komfortowego domu, służby, bony i guwernantki, to bardziej opłaca się mieć pracownię poza miejscem zamieszkania. Trzeba mieć jednak świadomość, że za osobną i dodatkową powierzchnię życiową trzeba płacić więcej niż za tej samej wielkości pokój we własnym mieszkaniu. Czynsz za takie lokum (kawalerka?) jest niewiele mniejszy niż za duże mieszkanie, a w przypadku wynajmu, koszty są znacznie wyższe. Najkorzystniejsza finansowo opcja to najem lokalu od miasta (z czego od kilku lat korzystam) po preferencyjnych dla artystów stawkach. ZKZL dysponuje pulą pomieszczeń przeznaczonych na pracownie twórcze. Trzeba jednak wiedzieć, że startując do swego rodzaju przetargu na taki lokal, należy najpierw przedstawić "list polecający" napisany przez jakiego możniejszego mentora lub organizację, przekonujący, że akurat temu artyście (czyli mi) się ta przestrzeń twórcza należy i jest niezbędna. A także wpłacić roczny czynsz najmu. Dodajmy, że zazwyczaj lokal jest w opłakanym stanie, więc trzeba na dzień dobry wyłożyć pieniądze na remont. Chyba, że przejmuje się pracownię po kimś kto o nią dbał. Dodajmy, że ZKZL jest specyficznym wynajmującym, kto miał z nimi do czynienia, ten wie o co chodzi. Załatwienie czegokolwiek nie jest proste, bo nie dość, że właściciel jest tworem zbiurokratyzowanym, to jeszcze deleguje do zarządzania lokalem i kontaktów z najemcami inny podmiot, zaś wspólnotą mieszkaniową w obrębie klatki/bloku administruje jeszcze ktoś inny. Nie muszę chyba mówić, że przepływ informacji między tymi podmiotami jest słaby i raczej nikt nie przejmuje się skamlaniem takiego szaraczka z dołu drabiny społecznej, jak najemca.
Ja miałam również propozycję urządzenia pracowni we własnym "panieńskim" pokoju w domu rodziców. Jednak nie zdecydowałam się (jeszcze) na ów krok w przepaść, bo podejrzewam, że ta opcja może zakończyć się lawiną pretensyj i całkowitym popsuciem stosunków rodzinnych. Gdy wynajmuję pomieszczenie od pierwiastka obcego, to sprawa jest jasna i czysta; płacę, wymagam i muszę spełnić jakieś kryteria. A w domu rodzinnym wchodzą w grę czynniki emocjonalne i ponowna walka o terytorium (niezależnie od faktu czy dokładam się do rachunków czy nie). Jakoś tak zawsze wychodzi, że w kontakcie z rodziną pochodzenia wpadamy w dawne koleiny roli, którą odgrywaliśmy jako dzieci. Zatem jesteśmy w tych relacjach wiecznie niedorośli a rodzice mogą regulować nasze poczynania, co na pewno nie wpływa korzystnie na rozwój naszej kariery zawodowej.

Jaki z tego wszystkiego morał? Chyba taki, że najlepiej mieć do dyspozycji odpowiednio dużą przestrzeń do podziału na członków rodu/współlokatorów i być odpornym na brud, utyskiwania dorosłych oraz wrzaski dzieci. Alienować się w swojej pieczarze z zatyczkami w uszach i  zmusić otoczenie, żeby przyjęło do wiadomości, że kiedy maluję, to jestem w pracy.

Ciężka robota w towarzystwie dzieci i zwierząt

1 komentarze:

Adrian Moczyński pisze...

Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.

Prześlij komentarz