Recent Posts

czwartek, 29 grudnia 2016

Portret niemowlęcy


Opuchnięte i skurczone twarzyczki niemowląt to zaczyn, z którego dopiero wyklują się normalne rysy twarzy. Nie przeczę, że istnieją artyści, którzy potrafią oddać na płótnie uroki osobników od niedawna przebywających na tym świecie, niestety jednak, ja mam z tym trudności. Malowanie noworodków i niemowląt to dla mnie jedno z trudniejszych wyzwań portretowych (nie licząc odtwarzania postaci ze zdjęcia legitymacyjnego...). Nie dość, że wszystkie bobasy wyglądają dla mnie prawie tak samo, to próba detalicznego oddania ich zmarszczek, fałdek i opuchlizn łatwo może skończyć się tak:

Źródło
Źródło
Na powyższych zdjęciach widzimy wyjątkowo niefortunne portrety niemowląt, powtarzające się w różnych zestawieniach, zatytułowanych "Najgorszy tatuaż świata". Wkłuwanie barwnika w skórę to, co prawda, inny gatunek sztuki niż malarstwo. Artysta pracuje na kapryśnym tworzywie, mającym większą tendencję do nieobliczalnych zachowań; mój blejtram nie dostanie zapalenia włókien płótna, ani nie podskoczy z bólu pod naciskiem pędzla. Niemniej jednak, jednobarwny wzór na skórze przypomina rysunek węglem, zaś tym, co sprawiło, że te wytatuowane na cielskach rodziców (jak przypuszczam, bo przecież nie u obcych ludzi) bobasy wyglądają tak "przepięknie", raczej nie była komplikacja z podłożem twórczym. W powyżej ukazanych przykładach zaistniały równolegle dwa problemy: drobne deformacje rysunku (które w fazie szkicu wydawały się nie mieć tak dużego znaczenia) oraz chęć super realistycznego odwzorowania charakterystycznych rysów niemowlęcej twarzy (mającej, jak powszechnie wiadomo, cechy fizys znużonych życiem starców). Te dwa, dość naturalne dążenia artystów, w przypadku portretu niemowlęcia gwarantują klęskę. Żeby jednak być tego świadomym, trzeba wykonać przynajmniej kilka antyarcydzieł, które uderzą nas w łeb obuchem i zmuszą do przemyślenia wyżej wymienionych kwestii.

Gdy i mi zdarzyło się dostać obstalunek na kilkutygodniową dziewczynkę (brzmi to, jakbym miała porwać niemowlę na zlecenie...), efekt wyglądał tak:



Nie uważam, aby był to jakiś cud miód sztuki portretowej, do dzisiaj nie wiem co o podobieństwie sądzą zleceniodawcy. Natomiast po upływie kilku lat od wykonania zamówienia, naszła mnie refleksja, iż tym, co najlepiej udało mi się uchwycić w tym konkretnym przypadku, jest tak zwany "niemowlęcy obłęd" w oczach portretowanej. Czy nie uważacie, że ma wspólny rys z dzieckiem z pierwszego tatuażu? Ten sam rozszalały wzrok i namarszczone czoło. Jak dla mnie, to dowód, że niemowlaki są podobne między sobą, niczym przedstawiciele odrębnego (niż dorośli) gatunku...

Obecnie podejmuję się portretowania osoby z pieluch niewyrosłej najchętniej wówczas, gdy spełnione zostają następujące warunki:

1. Dziecko ma trzy kwartały lub jest starsze. I nie mówię tu o życiu płodowym, drodzy zygotarianie, ono się nie liczy. Bachor ma spędzić co najmniej kilka miesięcy, oddychając płuckami, tym samym powietrzem co ja. Wtedy staje się minimalnie bardziej podobny do ludzi, a nie do jakiejś podziemnej rasy karłów, która przybyła cichcem zdobyć Ziemię.

2. Dziecko odziedziczyło kolory po ciemnowłosych rodzicach. To zazwyczaj oznacza mocniej niż zwykle zarysowane zalążki brwi i rzęs, co zwiększa moją szansę na oddanie jakiegokolwiek podobieństwa.

3. Dziecku rosną włosy na głowie. Wierzcie mi, łysa czaszka to wyzwanie w każdym przypadku, również u dorosłego modela. Włosy co dnia układają się trochę inaczej, można zawsze je poprzerzucać, oszukać, dodać objętości. A z czaszką cóż można zrobić? Nic. Ona zawsze stabilna i niezmienna, a bynajmniej nie "kulista". Każda ma indywidualny kształt i jest on równie przyjazny rysownikowi, jak lutnia odtworzona na płótnie w perspektywie. A oddaj tę formę nie dość precyzyjnie artyst(k)o, to usłyszysz: "To nie on!"(znaczy model). Zresztą wtedy sam(a) będziesz wiedzieć, że ten portret nijak nie jest podobny do żywego oryginału i będą Cię żreć wyrzuty sumienia (ale za to masz na swoim koncie o jedno antyarcydzieło więcej, przez które przybliżasz się do doskonałości)...

4. Dziecko jest dziewczynką. Wówczas problem łysej główki można nieco zniwelować, wykonując na głowie sztuczny ruch, poprzez przypięcie do niemowlęcego puszku spineczki, założenie opaski z kokardą czy innych bzdetów. Co prawda wówczas stajemy przed wyzwaniem oddania, wszystkich wzorków i kolorków kawałka plastiku czy elastycznej szmatki, co na przykład dla mnie nie jest najważniejszym zagadnieniem artystycznym (i nie odnajduję w tym satysfakcji), tym niemniej, można odwrócić uwagę widza od własnych trudności z nieforemną główką. To już do nas należy wybór co trudniejsze do namalowania: naga czaszka czy wzór z Hello Kitty. Uwaga, zasada sztucznego tłumu na głowie nie sprawdza się w przypadku chłopca. Kokardy mu nie możemy doczepić, a czapeczka to "przedobrzenie": zasłania praktycznie całą twarzyczkę a wtedy, bądźmy szczerzy; na portrecie mogłoby być przedstawione jakiekolwiek małe dziecko.

Poniżej wizerunek niemowlęcej modelki idealnej, spełniającej moje wygórowane wymagania.




Portret "tytułowy", przedstawia zaś moje własne kilkumiesięczne dziecko, które pewnego dnia urzekło mię ziemistą grą barw akcesoriów wózkowo-odzieżowych, arktycznym opatuleniem, oraz pozaziemskim spokojem malującym się na jego twarzy, gdy cierpliwie czekało na to, aż matka się ubierze i wyprowadzi wózek na świeże powietrze. Nie mam jednak złudzeń, że jest to wizerunek oddający charakterystyczne cechy twarzy tego konkretnego osobnika (poza czapką, którą nosił w dzieciństwie mój brat - dlatego często się mylę i mówię do małego imieniem brata). I że różni się jakoś szczególnie od portretu syna mojej koleżanki, wykonanego 10 lat wcześniej, gdy chłopczyk ów był w obecnym wieku mojego syna. Nie oszukujmy się, dla postronnych to mogłoby być to samo dziecko. Zresztą mówiłam już, co się dzieje po zakryciu głowy niemowlęcia czapką i tu mamy dowód. Te portrety to różnobarwne wizerunki klonów, ujętych w miłej stylistyce zimowej.


Autorka: Goja Dmitrenko, rok powstania ok. 2005, fotka z własnych zasobów.

Portrety niemowlęce mają służyć pogłębieniu rozrzewnienia zakochanych w bachorach rodziców i dziadków. Podobnie jak zdjęcia. Natomiast zastanówmy się, czy warto malować formę larwalną człowieka, która z grubsza rzecz biorąc, jest łudząco podobna do innych larwek małych ludzi. Może warto poczekać te kilka miesięcy albo nawet lat, na to, by z naszego potomka wykluły się jakieś cechy indywidualne. To ułatwi zadanie artyście. Ostatecznie, do uwieczniania każdego ruchu, grymasu i fikołka naszej pociechy, od kiedy zjawi się we wrzasku na porodowce, mamy nowocześniejsze medium - aparat fotograficzny. I nie wahamy się go użyć. Zaś nasze dzieci nie są biednym Filipem Prospero, by być zobligowanym do pozowania do oficjalnego portretu dworskiego, odziane w gorset, gdy ledwo stoją na tłustych nóżkach.


Źródło

0 komentarze:

Prześlij komentarz