Recent Posts

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Keszowanie w Tatrach


Ambicje były wielkie. Dążenia śmiałe. Pierwotnie marzyłam, by ten post był opisem skrzynek geocache, zdobytych na najwyższych tatrzańskich szczytach, a do każdej z nich oczywiście miało być wrzucone dzieło malarki (zaś potencjalny tytuł wpisu: "Keszowanie na topie"). Plan był bardzo dobry. Niestety wkroczył czynnik ludzki...

Zestaw obrazków na wyprawę

Wyprawa na Rysy miała być clou, moim apogeum i finalnym osiągnięciem (gdyż nie sądzę bym miała okazję znaleźć się wyżej nad poziomem morza, nie licząc pokładu Ryanaira). W drodze  na najwyższy polski szczyt skrzynek mnogo: Morskie Oko 1 (brak zasięgu, brak czasu), Morskie Oko 2 (brak zasięgu, brak czasu), Czarny Staw (brak zasięgu, brak czasu), Rysy (totalne zobojętnienie), Droga na Rysy ze słowackiej strony (totalne zobojętnienie, przemiana w cyborga). Niestety ta wędrówka okazała się najbardziej morderczym podejściem w moim życiu (nie licząc wejścia z pełnym plecakiem na stelażu i wszystkimi bambetlami do Murowańca - pozdrawiam moją ekipę wakacyjną z 2002 roku). Mówiąc krótko, myślałam, że powieszę się na tych łańcuchach, a skrzynki były ostatnią rzeczą, którą miałam chęć się zajmować podczas tej wędrówki. Jako osoba, która w ostatnich latach odwiedzała tylko Karkonosze i Bieszczady, popełniłam kilka poważnych błędów w sztuce wędrówek po Tatrach.

1. Skąpstwo

Pożałowałam dutków (dutek? dudków?) na przejazd wieloosobowym powozikiem do Morskiego Oka. 50 zł za osobę w jedną stronę?! Co jeszcze?! A poza tym w wiadomościach pokazywali końskie zgony, mówili, że górale eksploatują te biedne zwierzęta bez litości. Nie będę przecież przykładała ręki do znęcania się nad wyzyskiwanymi szkapami.
Pozostaje także niebagatelna kwestia honoru: "Cooo, ja nie dojdę?! Mam sobie tyłek podwozić jak dzieci i emeryci?!" Efekt: gdy dotarłam do Morskiego Oka (w rekordowym czasie godziny i piętnastu minut), byłam już zapocona, zmechacona i wyzuta z energii.

2. Aklimatyzacja?

A co tam jakaś aklimatyzacja-sracja. Toż to wymysł dla mięczaków, co żadnego sportu nie uprawiają. Pogoda jest? Jest. No to wchodzimy, bo prognoza jest taka, że później ma się zepsuć. Efekt - duszno. Serducho wali, jakby miało rozsadzić klatkę piersiową. Problemy z utrzymaniem równowagi.

3. Spóźnienie

Zamiast wstać jak Pan Bóg przykazał o czwartej nad ranem, wychynęłam ze śpiwora dopiero o szóstej, jakbym sobie miała wejść na przykład na Śnieżkę. Odpoczynki na trasie musiały zostać skrócone do minimum, na wzięcie podstawowego łyka i oddechu.

4. Zniszczona podstawa bytu

Mój wierny towarzysz but górski, który służył mi przez lata w zdrowiu i w chorobie, wybrał sobie łaskawie okolice Buli pod Rysami na miejsce ostatecznego rozpadu i zdezelowania. Na propozycję: "To co, może zrezygnujemy?" zawarczałam coś gniewnie i zauważyłam, że i tak muszę jakoś stąd zejść, więc równie dobrze mogę wybrać drogę przez szczyt.

5. Lęk wysokości? Lęk przestrzeni?

Nie wiem czy o tym wspominałam, ale dręczy mnie mutacja tych dwóch fobii i prawdopodobnie dlatego tak bardzo lubię chodzić po górach. Lubię się pogiglać dreszczykiem emocji, lekkim prądem strachu, tylko muszę uważać, aby nie przesadzić. Normalna sprawa, jak z alkoholem.
Rodzina coś straszyła, że na Rysach tak groźnie, że łańcuchy, że przepaść, że mam nie iść bo to niebezpieczne. Uznałam te zachowawcze gadki za starczą przesadę, mającą na celu ograniczenie moich ambicji. Tymczasem gdy weszłam na grzędę(?) pod szczytem i pojęłam powagę swej sytuacji (na przykład, że przepaść jest już po obu stronach ścieżki i nie mam się dokąd wycofać), wpadłam w taką panikę, że trzeba mnie było prawie siłą odspawać od podłoża, do którego przywarłam w pozycji kuczno-obejmującej. W tym samym momencie ktoś półgłosem zaczął komentować, że to najtrudniejszy fragment podejścia, że tu najczęściej zdarzają się wypadki i ludzi giną...
Należy zaznaczyć, że na tym szlaku tłok jest niczym na Krupówkach i nie ma możliwości tamowania ruchu przez jakieś ataki paniki czy babskie wapory. Albo idziesz do góry albo w dół, albo wzywamy TOPR na twą wieczną hańbę i sromotę... Muszę przyznać, że nie wiem w jaki sposób pokonałam łańcuchy nad przepaścią, ale jakoś spięłam poślady i dopiero gdy dopadłam względnie bezpiecznego lądu, zorientowałam się, że trzęsę się jak galareta. Później "objawiono mi", że przechodziliśmy nad tzw "rysą". Na szczyt dowlokłam się zniszczona psychicznie. Skrzynki geocache miałam w owym momencie gdzieś.

Jak to się stało, że, mimo tylu przeciwności losu w ogóle udało mi się wejść i zejść? I nie było w wiadomościach: "Turystka z Poznania wpadła w panikę na Rysach. Musiał zwieźć ją śmigłowiec TOPRU. Cena interwencji to 60 tysięcy złotych..." Myślę, że powody były dwa: jeden to ośli upór ("zaparcie" jak powiadają niektórzy o samozaparciu). Dwukrotnie w życiu próbowałam zdobyć Rysy i dwukrotnie musiałam rezygnować po przejściu jakiś 2/3 odległości. Z różnych przyczyn: a to przez spóźnienie, innym razem z powodu braku ciepłej odzieży. Tym razem przygotowana na "prawie wszystko" zawzięłam się, że wejdę, tym bardziej, że nie robię się młodsza ani sprawniejsza, a z upływem lat zmniejsza się szansa na spektakularne wyczyny na grani.
Jednakowoż samo "zaparcie" nic by nie dało, gdyby nie druga przyczyna: względnie dobra kondycja. Myślę, że gdybym bez treningów, z marszu podjęła próbę wejścia w góry, jak to zwykłam czynić z palcem w dupie w wieku lat dwudziestu, to raczej by mi się nie udało.

 

Inne szczyty?

Drugim imponującym szczytem, gdzie miałam swoją keszerską szansę był Szpiglasowy Wierch. Tam podejście jest dość łatwe i mało stresujące, zaś widoki równie imponujące, jak z Rysów. Podsłuchałam nawet wypowiedź starej górskiej wyjadaczki, rozprawiającej na szlaku z o pięćdziesiąt lat młodszymi turystami, iż kto nie był na Szpiglasowej Przełęczy, ten nie widział prawdziwego piękna Tatr Wysokich. No więc ja już teraz mogę powiedzieć, że widziałam, zdjęcia zrobiłam, atoli zmarnowałam możliwość zdobycia kesza, polegając jedynie na zawodnym sprzęcie elektronicznym. Na co mi ten srajfon, gdy zasięgu znowu brak? 
Najlepiej za to szło mi keszowanie w Tatrach Zachodnich (które do tej pory z lekkim lekceważeniem omijałam, jako "za niskie"). Zeksplorowałam dogłębnie Dolinę Chochołowską i pobliskie szczyty (bez Wołowca, bo akurat złapała mnie burza). Według mnie, to miejsce jest znacznie lepsze na rodzinną/szkolną wyprawę typu nizinnego (bez wchodzenia w góry), niż oblężone Morskie Oko. Powody?

1. Dojazd z Zakopanego jest tańszy: 6 zł zamiast 10 zł do Morskiego Oka, co przy kilkuosobowej rodzinie może już generować znaczącą oszczędność.

2. Wędrówka przez dolinę może stać się mniej mozolna, gdyż istnieje możliwość wypożyczenie rowerów (10 zł za osobę) lub podjechania czymś w rodzaju ciuchci podczepionej do traktorka (cena przejazdu: około 25 zł). W Dolinie Rybiego Potoku alternatywą dla dziewięciokilometrowego, okropnie nudnego marszu może być tylko przejazd góralskim powozem za drobne 50 zł.

3. Okej, przyznaję, Morskie Oko robi duże wrażenie i jest jedyne w swoim rodzaju. W Dolinie Chochołowskiej takich atrakcji nie ma, za to jest trochę luźniej. Co mi po super wrażeniu, jeżeli kłębią się tak dzikie i rozszalałe tłumy, że o jakimkolwiek obcowaniu z dziką górską przyrodą nie może być mowy. Równie dobrze mogłabym zostać na Krupówkach i spojrzeć na duży plakat z górskimi zbiornikiem wodnym. Jeżeli chce się zobaczyć górski akwen, to polecałabym raczej Czarny Staw Gąsienicowy (też zatłoczony ale mniej). Wejście na Halę Gąsienicową jest wyczynem trochę bardziej zaawansowanym niż wędrówka po prawie płaskim dnie doliny, ale za to na krótszy dystans.

Tatry Zachodnie z widokiem na Tatry Wysokie

W dole Morskie Oko i Czarny Staw. Ze Szpiglasowej Przełęczy

Na przyszłość

Ponieważ w górach telefon tak często odmawiał współpracy (nie mówiąc już o tendencji do szybkiego rozładowywania baterii), w czasie następnego pobytu (mam nadzieję, że szybciej niż za dziewięć lat), o ile nie nabędę nawigacji turystycznej, nastawiałabym się na skrzynki GPS free. Niektóre miejsca są naprawdę charakterystyczne (na przykład Małołączniak) i nie nastręczają większych problemów, inne zaś, na przykład Czerwone Wierchy bądź Wejście na Trzydniowiański Wierch, to geokeszerska masakra. Zidentyfikowanie tego jedynego i właściwego pieńka bez GPSa jest praktycznie niemożliwe. Zaś podczas rycia w kopczykach na Krzesanicy na Czerwonych Wierchach, wzbudzałam podejrzenia innych turystów, bo wszyscy wokół TWORZYLI kamienne wieżyczki, tymczasem ja je DEMONTOWAŁAM. Niestety daremny to był trud. Do dziś nie wiem w którym kopcu skryła się skrzynka.


No i niby który to? Skrzynka level hard na Krzesanicy
A to skrzynka GPS-free na Małołączniaku
Kesze w wyższych partiach gór mają krótką datę ważności. Zmienna pogoda i surowa zima powoduje, że nie każde pudełko wytrwa do wiosny. Reaktywacje są na porządku dziennym, zdarzają się też fałszywe alarmy o zaginięciu kesza (ja na przykład reaktywowałam istniejącą i mającą się dobrze skrzynkę). Natomiast wrzucanie obrazków jesienią, pod koniec sezonu geokeszerskiego, może się skończyć marnacją mojej pracy, gdyż szanse na odwiedziny pod zwałami śniegu zmniejszają się, a ryzyko zniszczenia skrzynki rośnie. Mam więc nadzieję, że do zimy obrazki zostaną wyciągnięte. Na razie skusiły do wzięcia klocusie z Hali Kondratowej i Morskiego Oka 2 (do którego podeszłam drugi raz, choć mój sukces jest dyskusyjny). Na zabranie czekają obrazki z Grzesia, Rakonia, Kaplicy w Dolinie Chochołowskiej i Szałasu w Dolinie Chochołowskiej. Miłych wędrówek w tym rejonie!  

Morskie Oko

Schronisko na Hali Kondratowej

Rakoń

Grześ

Szałas pasterski w Dolinie Chochołowskiej

Kaplica w Dolinie Chochołowskiej

A mój portret kiedy?!





1 komentarze:

Pani Maga pisze...

O tak, też tak miewam, że przy wyruszaniu plan keszowy ambitny, a potem... :) Ale nie samymi keszami żyje człowiek;)
Ostatnie zdjęcie rządzi!:D

Prześlij komentarz