Recent Posts

wtorek, 17 marca 2015

Trzy zalety geocachingu oraz blogowania w życiu malarki


Przyznaję, że jeśli chodzi o geocaching, to jestem trochę jak śmieciarz, który w towarzystwie ożywia się tylko wtedy, gdy padnie słowo "śmieć". Moi interlokutorzy zazwyczaj zadają mi kilka pytań (ja zaczynam gadać), potem kiwają głowami, a później już czekają aż skończę swój monolog. Raczej nie mam z kim dyskutować ani zwierzać się ze swojej pasji (na tyle, na ile potrzebuję - a chce mi się mówić długo i rozwlekle), zatem wywnętrzę się tu.

Dzięki geocachingowi, a także dzięki blogowaniu, w mojej egzystencji nastąpiły trzy pozytywne zmiany.


1. Pretekst do mikropodróżowania

Od pewnego czasu nie ma sensu chwalić się podróżami po Polsce. Nikogo nie interesuje to, co się dzieje za miedzą. Ciekawsze są opowieści z wyjazdu na drugi koniec świata. Miarą udanych wakacji są takie doświadczenia, jak wypicie kawy z tubylcami w ich własnym domu, nocowanie pod gołym niebem na zboczu góry, czy konsumpcja ekstrawaganckiego egzotycznego przysmaku, w rodzaju napoju fermentującego na ludzkiej ślinie, czy psa Burka w panierce. W podróżowaniu (wartym wzmianki w towarzystwie) chodzi o doznanie kompletnie odmiennego stylu życia, niż nasz. To są prawdziwe podróże, którymi można się pochwalić.

Tymczasem ja mam ciężką reisefieber przed wyjazdami w odległe strony. Zdecydowanie wolę krążyć po okolicy. Od dzieciństwa byłam przyzwyczajona do niedzielnych wycieczek objazdowo-spacerowych z rodzicami. Mam sentyment do takiej formy rekreacji i kojarzy mi się z uczuciem "wszystko jest na swoim miejscu". Traktuję ją jako życiodajny oddech pomiędzy zwykłymi, dość monotonnymi dniami roboczymi. Oddech łatwo dostępny, w przeciwieństwie do wyjazdu na inny kontynent. 
Z moimi zacnymi antenatami zwiedzałam najczęściej lokalne atrakcje wielkopolskich miasteczek, takie jak kościółki, ryneczki, kurczaki w budce, prowincjonalne GS-y (tam zawsze rzucano coś niedostępnego w naszym city). Wypisz wymaluj, to, co robię teraz, szukając skrzyneczek. Owe obyczaje kultywowaliśmy rodzinnie aż do czasu narodzin Ascety. Niestety wtedy mój wymarzony lajfstajl zaczął się rwać, jak zużyta pończocha, gdyż pół dnia z niemowlęciem w aucie, oznaczało taką ilość przygotowań i bagażu, jakby Ludwik XIV wybierał się w wielomiesięczną podróż. Odtąd rodzice woleli siedzieć spokojnie w domu z butelkami, podgrzewaczami, sterylizatorami, matami do przewijania, kocykami i pieluchami. Czasami zdarzały się dni dobroci dla zwierząt, to znaczy krótkie wypady na przykład do pobliskiego Rogalina. Nie upłynęło wiele czasu, gdy zaczęłam marzyć o tym, że się sama wyrwę z domu i będę sobie jeździła bez celu Wielkopolsce, najlepiej w towarzystwie mężczyzny życia (takowego nie posiadałam, podobnie jak prawa jazdy i samochodu)...

Ponieważ obecnie swobodnie dysponuję wyżej wymienionymi komponentami (własnego, uziemiającego Ludwika XIV na razie brak) z dziką pasją uskuteczniam typ wędrówki, jaki jest udziałem geokeszerów. Możliwość obejrzenia zwyczajnej okolicy z niezwyczajnej perspektywy. Czerpię z tego prostą, minimalistyczną przyjemność.


2. Wyrobiona rąsia do rysunku i malarstwa

Aby utrzymać kondycję artystyczną, powinno się rysować regularnie. Ale mówiąc szczerze, jeśli nikt/nic mnie do tego nie zmuszało, to nie byłam w stanie się zmobilizować do regularnego szkicowania. Do tej pory miewałam rysunkowy rozwój skokowy, głównie przed sesją. Osiągałam punkt kulminacyjny, po którym ponownie osiadałam na mieliźnie. Po ukończeniu studiów, ograniczałam się do niezbędnego minimum, czyli do szkicu wykonywanego przed rozpoczęciem nowego obrazu.

Blogowanie wymusiło progres. Po pierwsze: dla mnie geocaching równa się klocusie, produkowane w ilości hurtowej. Takie było założenie i sens akcji, gdy tworzyłam konto na OC. Dzięki wzmożonej aktywności malarskiej, bardzo rozruszała mi się ręka. Zauważyłam, że występuje znacząca różnica pomiędzy pierwszymi portrecikami, namalowanymi w 2009 roku, gdy dopiero zbierałam materiały do mojej misji, a tymi tworzonymi obecnie. Nowsze wypociny są coraz swobodniejsze i bardziej syntetyczne. Coraz łatwiej przychodzi mi oddanie podobieństwa modeli na tak małym formacie. Po drugie: jeżeli nie posiadam odpowiedniej fotografii, ani obrazu do zilustrowania posta, to jestem zmuszona wykonać własną ilustrację. Zazwyczaj są to nienajcudniejszej jakości szkice, ale z gryzgoła na gryzgoł pcham do przodu swój rysunkowy kramik.



3. Tanie hobby

Bywały okresy w moim życiu, gdy lubiłam spędzać czas znacznie bardziej kapitałochłonnie. Na przykład na kupowaniu odzieży. Gdy zdecydowałam się na rejestrację na portalu OC, rozdanie obrazków, kiszonych w zaciszu pracowni od pięciu lat oraz na sieciowy striptiz czyli blogowanie, jakiś zawór w moim mózgu puścił. Okazało się, że istnieje coś, co wciąga mnie na tyle, że mogę olać swoje ałtfity. Hurra, jednak jestem zdolna do jakiś głębszych przemyśleń, niż zajmowania się swoim wyglądem! 

Planowanie podróży geokeszerskiej daje mi energetycznego kopa. Okresowo mam "fazy maniakalne", podczas których więcej pracuję i intensywniej cieszę się życiem. Na geocachingu nie zarabiam, ale też nie wydaję. Moje nakłady to materiały malarskie (i tak kupuję je do pracy nad dużymi obrazami), przede wszystkim czas spędzony na malowaniu oraz ewentualnie pudełka i worki strunowe, kupowane jako zestaw reaktywacyjny do zdewastowanych skrzynek. Jeśli chodzi o samochód i benzynę, to tego zużycia nie liczę, bo i tak bym jeździła na wycieczki po okolicy, tak jak to robiłam, gdy geocaching jeszcze nie istniał.

Nie muszę chyba wspominać o tym, że robienie czegoś dla innych daje znacznie więcej radości, niż robienie dla siebie. Dlatego nie przeszkadza mi to, że w skrzynkach nie znajduję prawie żadnych wartościowych przedmiotów, mogących być ekwiwalentem moich obrazków. W trakcie malowania kolejnych klocusiów, wyobrażam sobie moich wyimaginowanych, docelowych odbiorców, którzy naprawdę ucieszą się z moich obrazków, tak jak ja bym się ucieszyła, gdybym znalazła coś podobnego. To (na razie) wystarcza, by napędzić mnie do pracy. 

0 komentarze:

Prześlij komentarz