Recent Posts

niedziela, 15 lutego 2015

Średniowieczne romanse czyli historia Europy dla raczkujących


Przy okazji wpisu na temat okładek Sagi o Ludziach Lodu zdemaskowałam się ze swoimi upodobaniami do romansideł w scenerii kostiumowej. Wyznam, że z literatury osadzonej w dawnych epokach, najbardziej działa na mnie wystrój średniowieczny...

Mam na swojej półeczce bibliofila kilka babskich (zaznaczam, że w moim słowniku to komplement) lektur, których akcja toczy się w tym interesującym okresie historycznym, na przykład "Krystynę córkę Lavransa", "Mgły Avalonu" albo sagę "Córka Wikingów". Niestety wszystkie te powieści są przepojone pokaźną dozą pesymizmu. A ja jestem czytelniczką prymitywną i nie lubię znosić zbyt dużych dawek nieszczęścia. W lekturze szukam pozytywnego oderwania się od rzeczywistości, a nie przeżywania nadzwyczaj realistycznych i prawie współczesnych problemów. "Mgły Avalonu" są literackim majstersztykiem, ale napełniają mnie ogromną beznadzieją: wredne fatum, godzenie się z przemijaniem, z utratą miłości, ze śmiercią... Nie do wytrzymania na dłuższą metę, dlatego szukałam bardziej krzepiących dla mego serca historii. Tak natrafiłam na książki autorstwa fińskiej historyczki i feministki Kaari Utrio.

Na język polski przetłumaczono tylko trzy powieści Utrio (oraz jedną publikację naukową "Córki Ewy"). Pierwsza część cyklu -  "Miedziany ptak" (tytuł nowego wydania: "Spiżowy Łabędź) stoi na dość wysokim poziomie literackim, nie tracąc jednocześnie właściwości balsamu dla babskiej duszy. Niestety kolejne tomy ("Jastrząb" i "Jednorożec") stanowią równię pochyłą - o tym poniżej. Za ich najważniejszą zaletę uważam wartość informacyjną dla osób złaknionych informacji o życiu codziennym w średniowiecznej Europie. Osób, którym nie chce się sięgać po hermetyczną literaturę fachową. Zakładam, że Kaari Utrio, z racji wykształcenia, zna się na rzeczy i nie robi mnie w konia. I odmalowuje przede mną prawdopodobną scenerię wieków średnich.


"Miedziany Ptak" 


Ukazuje realia XI-wiecznej Finlandii, z jej szamańskim rytuałami, recytowaniem z pamięci prawa oraz niemal nieznaną u nas religią (bóstwa lasu, kult przodków). Później akcja przenosi się na Ruś Kijowską z czasów Jarosława Mądrego, potem do Bizancjum, na Węgry i tak sobie wędruje po Europie, dając nam strzępki wiedzy o ówczesnych warunkach życia.
Bohaterowie romansu, czyli fińska szamanka Terhen i wareski rycerz Eryk mają oczywiście nietypowe zdolności i silne charaktery, co jest pospolitą kombinacją, mającą na celu utrzymanie uwagi czytelnika. Ale są też postaciami z wadami - wredni, okrutni, szpetni, choć jednocześnie pociągający. Sceny seksu są naprawdę hot, choć Terhen trudno polubić, a Eryka trudno pożądać (z początku opisywany jest jako męska kupa, dopiero z czasem autorka dodaje mu samczego, brutalnego uroku). Nawet mało prawdopodobne zdarzenia, przy ich udziale, przełyka się dość gładko, być może ze względu na niesamowitą, na poły pogańską atmosferę. Jestem wpuszczana do tej okrutnej krainy jako widz, i jeśli chcę tam pozostać, to muszę zaakceptować szokujące obyczaje. Książka jest naprawdę wciągająca i "nieprzegadana" (co jest poważnym grzechem kolejnych tomów). Jedyna rysa to trochę niewiarygodne i zbyt słodkopierdzące zakończenie (ale jak wspominałam powyżej, sama się prosiłam o taką literaturę).




"Jastrząb"


To ptaszysko obniża loty. Fajnie poczytać o normańskich zamkach w Italii (do tej pory moja wiedza na ten temat była niemal zerowa), ale główna bohaterka Aure Przywołująca Sen sprawia wrażenia postaci skonstruowanej pod publiczkę, aby czytelniczki mogły się utożsamić z tym żeńskim ideałem, o drobnych jeno skazach i kompleksach (kompleks - rzecz nieodzowna w celu usidlenia odbiorcy). Na mężczyznę życia Aure wyznaczony zostaje owoc pożycia Terhen i Eryka - Olaf Jastrząb. Chłopak jest, co tu dużo gadać, przystojniejszym klonem swojego staruszka. Ale charakter ten sam, co dowodzi tego, że pomysły na zagospodarowanie poletka pod tytułem "seksowny Wiking", już się skończyły. Ponadto, limit zaskakujących zbiegów okoliczności zostaje wyczerpany przed upływem połowy książki. Coraz trudniej przychodzi mi uwierzyć, że tak wspaniałej, szlachetnej i do tego ponętnej niewiasty, nikt nie pożarł żywcem na drodze jej absurdalnych przygód. Uważam też, że nie ma na świecie ludzi którzy są jednocześnie odważni, wielkoduszni, atrakcyjni fizycznie a do tego pragną czynić tylko dobro. Tym bardziej trudno uwierzyć w istnienie takich osób pośród wojów (skoro główne zajęcia życiowe średniowiecznych mężczyzn to gwałty i grabieże).




"Jednorożec" 


To już niestety literacki kanał, przez który trudno przebrnąć. Akcja rozwija się w tempie żółwia, dużo męskich dyskusji na tematy wojskowo-strategiczne (a właściwie pompatycznych monologów), bohaterowie mało interesujący. Każda postać wyposażona została w jedną, góra dwie cechy wiodące, mające ją odróżnić od innych bohaterów. Występują dziwne zawirowania z narratorem - czasami uczepia się jednego bohatera i widzi świat z jego perspektywy, a potem nie wiedzieć kiedy i czemu staje się chłodnym i dalekim komentatorem, by nagle ni z gruchy ni z pietruchy wtrącić jakąś "osobistą" uwagę, kompletnie nie pasującą do pozostałej linii narracyjnej. Te zmiany nie są czytelnikowi w żaden sposób sygnalizowane (na przykład rozdziałami).

Protagoniści to do cna zdojone kopie kochanków z "Jastrzębia". Herbata z trzeciego parzenia. Podczas czytania stroniczek opiewających targające nimi namiętności, byłam lekko skonfundowana i starałam się przebrnąć przez te fragmenty tak szybko, jak się da, aby więcej się nie żenować. Arystokratyczna biedulka Konstancja (córka Aure) i spięty w pośladach Geir to nie para z romansu ale parodia romansu. Przemykająca w tle Aure, stała się własną poczciwą karykaturą. Bohaterowie mało rozmawiają, za to często wygłaszają nienaturalne przemowy. Jedyna osoba z krwi i kości - zawistna i udręczona Aldegunda von Murau - zostaje przykładnie ukarana za swe makiaweliczne knowania. Nie chcę się czepiać, ale się przyczepię: Terhen za podobny stopień podłości jest wynagradzana. Ciekawe. Żałuję, że autorce nie chciało się rozwinąć wątku Aldegundy, bo mogła to być postać, która uratuje książkę. Dzięki szalonemu narratorowi, motywy jej działań czasem są objaśniane, a potem zupełnie pomijane (a Aldegunda dostaje na czoło stempel "wredota"). Nie lubię przedstawiania postaci literackiej jako anielsko dobrej (Konstancja), albo złej do szpiku kości (Aldegunda), toteż nie potrafię przywiązać się do tych papierowych figur. O Geirze w ogóle nie warto wspominać, bo to po prostu kształtny manekin, wikiński Ken. 
Mogę za to delektować się opisami podupadłego Rzymu, zawieszonego pomiędzy starożytną świetnością a ponownym rozkwitem w Renesansie. To dla mnie ważne, gdyż nigdy nie potrafiłam zrozumieć, co właściwie się stało z Cesarstwem Rzymskim (chyba zasnęłam na lekcjach historii). Trwało sobie, trwało, najpierw pogańskie, potem chrześcijańskie, potem padło i nagle bach, jesteśmy w Rzymie renesansowym. Po lekturze "Jednorożca" przynajmniej umiem sobie zwizualizować ówczesny świat w trakcie przemian. No i oczywiście mogę nakarmić swoje mało wysublimowane gusta topornym happy endem.






Uważam, że poznawanie historii świata z kart powieści to wcale nie taka głupota, jak w pierwszej chwili mogłoby się zdawać. Tym bardziej, że autorka jest wykształcona w tej dziedzinie. Czytanie książek stricte historycznych to domena pasjonatów. Ja i tak po nie nie sięgnę, bo zajmuję się w życiu innymi sprawami, a czytać chcę dla przyjemności. Naprzyswajałam już wystarczającą ilość informacji o wojnach i polityce. Robiłam to z przymusu, a przykrość była nawet minimalna w porównaniu ze zdobywaniem innych bastionów wiedzy. Ale teraz wolę poczytać zbeletryzowaną, babską wersję historii życia codziennego w fińskim Häme, w Konstantynopolu, czy we wschodnich temach Cesarstwa Bizantyjskiego... No właśnie, a co to jest ten "tem" (lub "tema", są różne zdania uczonych mężów)? Czy ktoś pamięta z lekcji historii? Bo sięgając książki Kaari Utrio, dowiadujemy się tego zupełnie mimochodem...


0 komentarze:

Prześlij komentarz