Tytuł dzisiejszego posta nawiązuje do tytułów rozdziałów z mojej ulubionej lektury na długie zimowe wieczory. Jako bazę i wstęp do rozważań zacytuję scenę prosto z kart powieści.
(...) popołudniową porą, na zacienionym skrawku tarasu Lubińskiego rozsiedli się w leżakach: pisarz* Lubiński, doktor Niegłowicz i malarz Porwasz, a pani Basieńka na turystyczny stoliczek stawiała oszronione szklanki ze słabym winem porzeczkowym. Z tarasu widziało się martwe od żaru jezioro i przy brzegu nieruchomy biały jacht pisarza, pogrążony w śnie o dalekich podróżach. (...)
- Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że tym razem u Turlejów dojdzie do wielkiej awantury. Malowanie się u nich rozpoczęło. Turlej chce mieć w kancelarii i w korytarzu zieloną lamperię, a, jak wiecie, pani Halinka nie cierpi zielonego koloru.
- Coś takiego - pogardliwie wzruszyła ramionami pani Basieńka - żona leśnika powinna lubić zielony kolor. Las jest zielony i mąż chodzi w zielonym mundurze. Co powiedzielibyście, o żonie literata, która nie cierpi stukotu maszyny do pisania? Zresztą, nie można nie lubić jakiegoś koloru aż do tego stopnia, aby robić awantury.
- Można - zdecydowanie oświadczył Porwasz, gapiąc się bezczelnie na cienie smukłych ud żony pisarza. - Na przykład ja nienawidzę fioletu. Nie znajdzie się na moich obrazach choćby odrobiny fioletowego koloru.
Lubiński westchnął pomyślawszy o smutnym zjawisku przemijania gustów:
- Pamiętam, że dawniej lubiła zielony kolor. Kiedy się pobrali, przyjechała do Skiroławek w zielonej bluzeczce. Miała także zielony paltocik.
- Tak - zgodził się z nim Niegłowicz. - To było zaraz po ślubie. Niestety, od tamtej pory wiele się zmieniło.
- Ach, cóż za głupstwa - roześmiała się pani Basieńka. - Jeszcze nie słyszałam o tym, aby ktoś czynił awantury z powodu takiej czy innej lamperii w mieszkaniu.
(...)
- Pani Halinka ma duszę artystki. Taka osoba może nawet porzucić męża, jeśli okazuje, jej zdaniem, zły gust. U natur wrażliwych niewłaściwie dobrane kolory ścian w mieszkaniu budzą irytację, podrażnienie, frustrację, a nawet bezsenność. Czy nie tak, doktorze?
- To prawda - leniwie skinął głową doktor.
Pisarz oświadczył:
- Dla dobra sprawy można niekiedy kobiecie ustąpić. Uparciuch z tego Turleja, skoro nie chce zrezygnować z zielonej lamperii.
- Co do mnie - rzekł Porwasz - zielony kolor uznaję za ładny. Nie wyobrażam sobie malowania bez zielonego koloru i sporo zieleni jest w moich obrazach. Rozumiem jednak, że ktoś może nie lubić zielonej barwy. Jeśli ten ktoś posiada naturę bardzo wrażliwą, należy mu ustąpić. Uparciuch z tego Turleja, szkoda słów. Żal mi pani Halinki.
Doktor ziewnął dyskretnie, gdyż upał i wino porzeczkowe sprowadzały na niego senność. Czuł się jednak w obowiązku zabrać głos:
- Turlej nie jest uparty. Po prostu malowanie przeprowadza nadleśnictwo, a ono nie dysponuje inną farbą olejną. W sklepach bardzo trudno kupić farby w takich gamach kolorów, jakie życzyłby sobie klient.
Lubiński znowu westchnął:
- A tak bardzo się kiedyś kochali...
- To prawda - podchwyciła pani Basieńka. - (...) Pokazywała mi swoje stare szmatki. Rzeczywiście, miała kiedyś zieloną bluzkę. Nigdy nie uwierzę, aby w kobiecie tak raptownie zmienił się gust i przestała kochać męża z powodu niechęci do zielonego koloru.
- Tym bardziej - poparł ją Lubiński - że, jak wiemy, trudno tu żyć bez zielonego koloru. Pełno go wokół nas, szczególnie latem.
Porwasz stwierdził po chwili zastanowienia:
- Uważam, że można żyć bez zielonego koloru. Natomiast trudno jest bez niego malować obrazy.
- Ona wykazuje małostkowość - powiedziała pani Basieńka.
Doktor poczuł się w obowiązku, aby znów stanąć w czyjejś obronie. Tym razem po stronie pani Halinki.
- Wyjaśnienia tej sprawy, jak myślę, należy szukać u Freuda. W pani Halince nastąpiło coś w rodzaju przeniesienia niechęci do męża na kolor, jaki pozostaje z nim związany, a więc zieleń. Trudno wymagać od młodej mężatki, aby tak od razu zrozumiała, że nie kocha już swego męża. To proces powolny. Ona długo broni się przed podobną świadomością. Najpierw zaczyna darzyć niechęcią przyjaciół męża, potem jego otoczenie, zwyczaje, nawet zawód. Znienawidziła kolor zielony, gdyż mąż chodzi w zielonym mundurze i spędza czas w zielonym lesie. Jeśli kiedyś rozstanie się z mężem, prawdopodobnie wkrótce znowu polubi zielony kolor.
- O tak, na pewno - z radością przytaknął malarz. - Znowu polubi zieleń, która jest w gruncie rzeczy bardzo ładną barwą.
Jak widać, kolor zielony może być przedmiotem poważnych dyskusji a także powodem rozłamu w małżeństwie. Tak przynajmniej może zdawać się na podstawie przytoczonego przeze mnie dialogu. Ci, którzy przeczytali książkę wiedzą, że rzeczywistym podłożem kryzysu w związku pani Halinki i leśniczego Turleja jest seks i armatura łazienkowa(!). Najbliższy prawdy jest zatem doktor Niegłowicz, twierdząc, że niechęć do koloru zielonego jest skutkiem a nie przyczyną niechęci Halinki do męża.
Interesujący dla mnie jest inny aspekt poruszony w rozmowie przez malarza Porwasza: dyskomfort przebywania w otoczeniu, które jest dla nas estetycznie odrażające. Nie muszę chyba podkreślać, że uważam się z jedną z tych "artystycznych, wrażliwych natur", które wsadzone w niegustowny (według mnie) anturaż męczą się i więdną. W moim przypadku nie o kolor chodzi ale o odcień. Na przykład zieleń limonki mi się podoba, zieleni bilardowej nie znoszę. Mogę natomiast zrozumieć niechęć pani Halinki do przebywania w pomieszczeniach pomalowanych do połowy wysokości obleśną olejnicą. Cóż, leśniczówka to lokal pracowniczy, a komunistyczne wszechwładne nadleśnictwo ma do niego swobodny wstęp ze swoimi przymusowymi farbami...
Zastanawiałam się co by się stało, gdyby moja druga połowa próbowała mnie namówić na jakieś nieakceptowalne przeze mnie eksperymenta. Bordowa ściana, kanapa w geometryczne wzory z lat dziewięćdziesiątych (to jeszcze nie jest dla mnie pożądany styl wintydż, bo się na tym wychowałam), skórzany marszczony zegar, opony w kącie pokoju? Albo gdybym związała się z maniakalnym kolekcjonerem, dajmy na to, figurek Matki Boskiej? Może też groziłby mi kryzys w związku? Trudno mi sobie w ogóle wyobrazić, że ktoś mógłby próbować narzucać mi wygląd mojej najbliższej przestrzeni życiowej. Przecież uważam się za eksperta i estetycznie terroryzuję swoich bliskich, z rzadka uznając sprzeciw w tej materii...
Co do zieleni, uważam ją, podobnie jak malarz Porwasz, za "w gruncie rzeczy ładną barwę". Niestety nie znajdzie się na moich płótnach zbyt wiele, gdyż, jak pisałam już w poście o kolorach czerwonym i niebieskim, w niewytłumaczalny sposób wymyka mi się ciągle spod kontroli.
*do cytatu dodałam zawody bohaterów, aby przybliżyć niezorientowanemu czytelnikowi postaci występujące w tej scenie.
0 komentarze:
Prześlij komentarz