Dwie równoległe dziedziny mojej aktywności życiowej: malarstwo i geocaching. Jako ilustracje służą najczęściej moje prace: obrazy, szkice, oraz zdjęcia z wypraw geokeszerskich.
Wydaje się że sztuka i poszukiwanie "skarbów" nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Nie dla mnie. Świadomie wybrałam to połączenie jako motyw przewodni bloga. Opowieści geokeszerskie przeplatają się z malarskimi, chwytają punkt styczności i rozchodzą, by za jakiś czas zetknąć się ponownie.
Amatorów sztuki jest niewielu, fanów geocachingu jeszcze mniej, a znaleźć osobę, która interesuje się obiema dziedzinami zakrawa na cud. Obawiam się, że tych pierwszych mogą nużyć opisy wypraw, zaś drugich nie obejdą zagadnienia artystyczne. Mimo wszystko zapraszam do zapoznania się z treścią bloga, najlepiej od razu wybierając odpowiednią etykietę. Odrębna odnoga, rosnąca w całkiem spory konar to cykl postów nawiązujących do zbereźnej twórczości Zbigniewa Nienackiego. Może znajdą się czytelnicy, którzy wychowani na grzecznych książkach dla młodzieży, odkryli nagle z przerażeniem bardziej dorosłe wcielenie "Pana Samochodzika" i chcą o tym podyskutować?
Lisek z figlarnie wystawioną z ramy łapeczką Artysta w środowisku leśników może dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy ze świata fauny....
O mnie
blog malarki
Ulubiony temat pracy - portret. Niemodny, niedzisiejszy i sparciały przeżytek w dobie fotografii.
Geocaching - hobby, projekt artystyczny, chwila na dzielenie się swoją pracą z osobami nie mającymi kontaktu ze sztuką.
Ulubiony kolor - brąz van Dycka, baza każdego wyprodukowanego przeze mnie obrazu. Zauważmy, że ta barwa przewija się też w prawie każdym miejscu ukrycia skrzynki geocache...
Styl pracy - skokowy, czyli fazy maniakalne należy wykorzystywać do cna!
Tak to czasami bywa, że w sprawnie funkcjonującej machinerii coś się zacina. Wpadają tam niechciane ziarenka piasku i zgrzytają mi potem w zębatce, powodując wielomiesięczną obstrukcję (w działaniu). W moim przypadku, głównymi oporowymi geocachingu są: 1. Dziecko, które ze słodkiego bobaska przekształciło się we wszędobylskiego Niszczyciela, który największą radość życia czerpie ze sprzeciwu. 2. Zbyt fikuśna nawigacja, generująca poważne problemy z obsługą. 3. Frustracja malarska. Brak materiałów do skrzynek.
Zanim w moim ekosystemie pojawiło się dziecko, żyłam szczęśliwie w bańce estetycznej, oddzielona od szpetoty świata zewnętrznego i wrzasku w przestrzeni. Przynajmniej we własnym domu, otaczały mnie tylko te przedmioty, które sama wybrałam, a zatem dla mnie były one piękne. W posiadaniu potomstwa najbardziej przerażały mnie (poza oczywistymi minusami, typu brak snu, degrengolada ciała, całodobowe obsługiwanie małego potwora): pierdolnik w mieszkaniu oraz brzydota akcesoriów, ubrań i otoczenia, w jakim przebywają te małe istoty.
Idea posiadania pracowni plastycznej we własnym domu kusi i czaruje... Możemy udać się tam w kapciach i szlafmycy, z zaropiałymi po nocy oczami. Możemy dłużej pospać. Nie musimy się szczególnie szykować do wyjścia, wystarczy jeno wdziać robocze łachy. Wszystko jest pod nosem, robimy krok... i już jesteśmy w pracy... W marzeniach, podlewanych przez czasopisma wnętrzarskie, wyobrażam sobie mój przyszły dom wybudowany oczywiście podług indywidualnego projektu architektonicznego, skrojony na miarę, usytuowany w sielskiej okolicy. Nie ma w nim miejsca na nędzne kompromisy typu "To ja se tu w kącie kuchni urządzę małe stanowisko..." Są za to wielkie okna z roletami (na wypadek gdyby słońce zbytnio operowało), południowa ekspozycja (aby jak najdłużej było jasno w ciągu dnia) oraz najwyższej jakości lampy (nie zmieniające kolorów farb) na mroczne zimowe dni. No i kilkadziesiąt metrów kwadratowych tylko dla mnie, z odejściem od sztalugi oraz powierzchnią magazynową do składowania cennych dzieł.
To na razie słodkie marzenia, natomiast z faktu posiadania pracowni w domu (czy to w wersji osobny pokój, czy też wydzielony kąt pomieszczenia) oraz pracowni "na mieście", wykluwa się kilka refleksji.
W okolicach święta Sześciu Króli, miasto Poznań ściął mróz straszliwy. Mimo, że wyszło wreszcie słońce, to kontynentalna aura powodowała, że poliki, ręce i tyłki spacerowiczów odpadały z zimna. Długość dnia onegdaj byłaż na tyle marna, że dalekie wyprawy nie nęciły. Uznałam, że na wystawienie nosa za próg domu i powdychanie trochę rześkiego miejskiego smogu, idealnie nada się keszowanie na poznańskiej Cytadeli.