Recent Posts

środa, 24 sierpnia 2016

Wędrówka na kraniec świata czyli wizyta u źródeł Sanu (keszowanie z niemowlakiem cz. III)


Jak już wspominałam, przy okazji opisu keszowania w Krakowie, pochodzę z Wielkopolski, krainy poczciwej i płaskiej. Krainy naznaczonej historycznie wpływami pozytywizmu, które oczywiście utrzymały ten rejon w stanie względnego dobrobytu, jednak nie nadały mu rysu dramatyzmu. Ciężkie dzieje południowo-wschodniego skrawka Polski oraz wielokulturowe zabytki mają walor tajemnicy, z którą przychodzi się zetknąć nam, ludziom, którzy (jeszcze) nie zaznali wojny, prawdziwej biedy i przestawiania niczym pionki na szachownicy.


Spacer do źródeł Sanu, to dla mnie wyprawa na najdalszy dziki wschód, w czasy dawno minione. Oceniam, że potrzeba całego dnia na przejście tym szlakiem. Po pierwsze, trasa jest długa, po drugie, ze względu na czasochłonny dojazd - bardzo zły stan drogi prowadzącej do ostatniego bastionu cywilizacji, parkingu w Bukowcu. Trzeba dysponować własnym środkiem lokomocji, bo z tego co się orientowałam, żadne busy ani autobusy do doliny Sanu regularnie nie jeżdżą. Opłata za całodzienny postój w Bukowcu wynosi 12 zł dla auta osobowego, należy też nabyć bilet wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Po czym można wyruszać na kilkukilometrowy spacer do Przełęczy Użockiej. W teorii ma on trwać zaledwie dwie i pół godziny, ale nie wiem kto to wyliczył, jakowyś sprinter czy kto. Doliczając zwiedzanie, odpoczynek, chwile zadumy, no i oczywiście poszukiwanie skrzynek, według mnie, należy dysponować spokojnymi czterema godzinami na przemarsz w jedną stronę.


Pierwszy przystanek na zwiedzanie i keszowanie, to wieś istniejąca już tylko na mapie (tak jak i parkingowy Bukowiec) - Beniowa. Pozostały po niej jedynie cmentarz z ruinami cerkwi i nielicznymi nagrobkami oraz ogromna, dwustuletnia lipa, która niegdyś usytuowana była na środku osady. Najbardziej charakterystyczny zabytek cmentarny to ołtarz/chrzcielnica(?) z wyrytym wizerunkiem ryby. Figurę wykonano w sposób tak prosty i grubo ciosany, że gdyby nie wiedza o tym, że to pozostałości zboru chrześcijańskiego (oraz nieodłączne skojarzenie ryby z religią chrześcijańską), to moglibyśmy przypuszczać, iż to ołtarz pogański. W Beniowej możemy szukać dwóch keszy: Beniowa, położonego przy wejściu do nekropolii, oraz Lipa w Beniowej. Pod lipą postawiłam swój autoportret, bo gdybym miała wybrać sposób odpoczynku od chodzenia po górach, to chciałabym siedzieć sobie na ławeczce pod takim wybujałam, pachnącym drzewem i gapić się na Bieszczady.


Ogromna lipa, obecnie stojąca pośrodku łąki
Ołtarz z rybą
Kolejne miejsce na odpoczynek i posiłek to nieczynne schronisko nad Negrylowem. Nazwa potoku kojarzy mi się z Negrem i z gorylem... Nomenklatura geograficzna wywodzi się przeważnie od ukształtowania rzeźby terenu, od imion ludzi, którzy tam gospodarzyli, powiązana jest z występującą w okolicy florą i fauną, albo od tego jak dany obszar był wykorzystywany. Przykłady: Caryna to łąka/pastwisko (dla bydła), Tarnica oznacza siodło, gdyż kształt góry przypominał dawnym Wołosom ów znajome ustrojstwo. Zatwarnica i Tworylne to nazwy miejscowości nadane prawdopodobnie z powodu wytwarzanego tam twarogu. Widełki oznaczały wilki bądź olchy (wilchy). Baligród, to osada należąca do węgierskiej rodziny Balów, Beniowa zaś, wieś nazwana prawdopodobnie od imienia zasadźcy (Benedykt-Benio). Skąd jednak źródłosłów i czynniki sprawcze nazwy Negrylów?? Jest to dla mnie zagadka, której nie rozwiewa żaden z dwóch przewodników, którymi posługuję się na wyprawach (Pascal z 2001 roku i Rewasz z 2012 roku).
Gdy byłam tu osiem lat temu, do budynku można było jeszcze wejść, gdyż pełnił funkcję schronu. To znaczy, że była możliwość schowania się w środku, a nawet przenocowania, gdyby w lesie zastała nas ciemność, albo wyjątkowo niesprzyjająca pogoda. Obecnie schronisko zamknięte na cztery spusty (czyżby liczba uchodźców przedzierających się przez bieszczadzkie lasy wzrosła? A może chodziło o uniemożliwienie zeskłotowania tego budynku?), ale żywię nadzieję, że skoro Koliba była tyle lat zamknięta, a teraz wreszcie działa, to jest szansa, że gdy przyjadę tu w przyszłości z wrzeszczącym tobołkiem jako dwunożną istotą rozumną, to Negrylów będzie czynny. Kesz przy budynku to mikromagnetyk, którego niestety nie udało nam się odnaleźć.

Za schroniskiem czeka nas dość żmudny fragment wędrówki żwirową drogą. Rosną przy niej drzewa, które swego czasu podejrzewałam o bycie limbami. Jednak strażnik parku (pogranicznik?) ostudził mój entuzjazm suchą informacją, że to zwykłe sosny...
Męczący szlak po paru podejściach i zakrętasach szczęśliwie skręca w las, a nasze drzewne dylematy przyćmiewa wędrówka drewnianymi pomostami. W końcu dochodzi się do kolejnej nieistniejącej już wsi: Sianki.
Przed wojną był to kwitnący kurort narciarsko-saneczkowy. Znajdowały się tu też korty tenisowe, boiska, restauracje, dansingi i wiele pensjonatów (jak podają wymienione przeze mnie powyżej przewodniki). Powojenna granica podzieliła miejscowość na pół, a potem polska część została, jak wiadomo, wysiedlona. Ukraińskie Sianki ostały się w postaci kilku gospodarstw, ale są niewidoczne ze szlaku, gdyż skrywa je wzniesienie, zwane Kiczerą Siankowską.
Po polskiej stronie rzeki przed wojną mieścił się drobny szlachecki dwór, należący do rodziny Stroińskich. Pozostały z niego tylko resztki murów, w których ukryty jest kesz Ruiny dworu Stroińskich. Drugą siankowską skrzynkę możemy odnaleźć po dwudziestominutowym spacerze, na małym cmentarzyku, gdzie znajdują się pozostałości grobów, oraz mała kamienna kaplica z drewnianym dachem. Miejsce to określane jest jako Grób Hrabiny. Czemu nie również hrabiego? Wszakże leżą tam oboje, dawni właściciele majątku Sianki, Franciszek i Kl... no właśnie. Przewodnik Pascala z 2001 roku informuje, iż nie wiadomo czy pani Stroińska miała na imię Klara czy Klementyna, gdyż tablica nagrobna została częściowo uszkodzona. Obecnie jednak, jak mogłam się naocznie przekonać, uzbierano brakujące fragmenty, ułożone je ładnie na płycie nagrobka (szczeliny już nawet zarastają mchem) w zgrabny napis "Klara".


Jeśli chodzi o nazwę miejscowości, to na fali skojarzeń botanicznych i rolniczych, byłam pewna, iż pochodzi od siana, zbieranego na gigantyczny stóg na włościach Stroińskich. Albo, że rosły tam wyjątkowo bujne trawy. Tymczasem okazuje się, że chodzi o zmiękczoną wymowę nazwy Sanki, czyli miejscowości położonej nad rzeką San. Teoretycznie więc Sanok, mógłby być Sianokiem, Sandomierz, Siandomierzem, a produkujący autobusy Autosan, Autosianem. Pochodzenie słowa San jest dość tajemnicze, według Wikipedii (źródła wiedzy wszelakiej i mądrości) ma ono korzenie pra-indoeuropejskie, czego dowodem jest to, że wiele rzek w Europie ma nazwy o podobnym brzmieniu, np. Shannon, czy Seine. To wskazywałoby, że San może oznaczać po prostu strumień.


Grób Hrabiny w 2012 roku
Grób Hrabiny (i Hrabiego) w 2016 roku


Ostatni przystanek Źródło Sanu, możemy osiągnąć po kolejnych czterdziestu minutach wędrówki. Opisując to miejsce, muszę posiłkować się wiedzą sprzed czterech lat, kiedy to zdołałam zdobyć ów koniec szlaku. Tym razem nasz żywy pasażer znacząco opóźnił przyjazd na parking do Bukowca, w związku z czym, postanowiono gremialnie o wcześniejszym odwrocie, by nie utknąć po ciemku pod zamkniętym Negrylowem. 
Na wykarczowanej łące, z której rozpościera się widok na Przełęcz Użocką, umieszczono tablicę informacyjną o panoramie, którą mamy przed oczami. Samo źródło Sanu jest nieciekawą dziurą w ziemi, bardzo niepozorną, natomiast interesująca jest sama granica, podłużny sektor ziemi niczyjej, zarośnięta po pas łąka, z której sterczą słupy graniczne w polskich bądź ukraińskich barwach.
Słuchając plotkowania turystów w Wetlinie, dowiedziałam się, że nie należy macać słupów granicznych wymalowanych w barwy ukraińskie, ani tym bardziej robić sobie z nimi zdjęć, bo po lesie kręci się wielu ościennych pograniczników i można od nich zarobić mandat za taki występek. Na szczęście zdążyłam podczas poprzedniego pobytu zrobić sobie tu zdjęcie okrakiem na słupku. W przypływie ułańskiej fantazji nawet obnażyłam pierś łabędzią (tak, tak, jak pijana turystka o trzeciej w nocy na starówce w Krakowie). Potem, na fali samokrytycyzmu, wykasowałam te fotografie, w przeciwnym razie oczywiście umieściłabym je na blogu.


Słupek dozwolony, w tle słupek zabroniony (fot. Marek Przywecki)
Zaraz zrobię striptiz na granicy ukraińskiej... dobra nieważne, ważne że
słupek sfotografowany... Rok 2012.
Po osiągnięciu celu, niestety czeka na nas smutna wiadomość: musimy wracać po własnych śladach. Nie jest to miłe, ale cóż zrobić? W moim przypadku, główny problem to nie moje własne zmęczenie, ale udobruchanie nieco zmiętoszonego już tobołka, trochę wkurzonego tak długim przebywaniem w jednej pozycji, przyspawanego do zapoconego brzucha rodziciela.. W tym przypadku mała ilość turystów to akurat minus, bo kolorowi i hałasujący ludzie gwarantują ukontentowanie niemowlaka na szlaku. Pewnikiem w przyszłym roku będę musiała iść fikołkami, niosąc obwiązane wstążkami radyjko tranzystorowe, wywrzaskujące piosenki dla dzieci. No i sama też będę musiała porykiwać...

0 komentarze:

Prześlij komentarz