Recent Posts

wtorek, 14 czerwca 2016

70-60-50?



Trzysta lat temu mogłabym sobie mieć sporą nadwagę, a miałabym szanse uchodzić za atrakcyjną. Za to prawdopodobnie pojawiłyby się pewne trudności, jeśli chodzi o zdobycie wykształcenia artystycznego. Teraz jest odwrotnie - druga płeć jest mniej ograniczana w dostępie do ciekawych aktywności życiowych, natomiast wszelki nadmiar kilogramów właściwie wyklucza z grona osób naprawdę uznanych za urodziwe. Dlatego właśnie, jako ofiara naszych czasów, odchudzam się praktycznie "od małego". A kiedyś nawet pojawiła się perwersyjna myśl, by pożenić ten proces ze sztuką...

Zaznaczam, że ciało atrakcyjne we współczesnym rozumieniu, to nie to samo, co ciało atrakcyjne do malowania. Przeciętnie szczupłe i delikatnie zbudowane osoby maluje się źle, gdyż najczęściej nie mają żadnych charakterystycznych cech fizycznych, których malarz może się uczepić. Te ciała, choć estetyczne, nie posiadają w sobie nic frapującego i przykuwającego uwagę. Ludzie umięśnieni i "wyżyłowani" nadają się przynajmniej do nauki anatomii. Zaś rzeczywiście przyjemnie maluje się obwisłą starość, interesującą brzydotę i zwały tłuszczu. Skąd zatem pomysł połączenia sztuki i prób uczynienia samej siebie bardziej ponętną?

Jako osoba solidnej budowy, zawsze marzyłam o byciu kruchą lichocinką. Mając dwadzieścia lat, przy wzroście metr siedemdziesiąt, ważyłam siedemdziesiąt kilo i non stop myślałam jak by tu zgubić ten nadprogramowy balast. Wymyśliłam sobie, że znakomitą motywacją byłoby działanie artystyczne, mające na celu wykonanie realistycznych aktów w stylu Luciana Freuda, bądź Jenny Saville. Moje ciało miałoby być przedstawione w trzech odsłonach: otyłe obrzydliwe siedemdziesiąt kilo, potem zajebiste, jedyne słuszne sześćdziesiąt, a może i, gdy się tak porządnie podgłodzę, to uda się pięćdziesiąt? Choćby miało to wyglądać nie do końca estetycznie (może bym ołysiała?). Projekt nazywał się roboczo 70-60-50, plotłam o nim wszystkim i wszędzie, a autoakty miały być naturalistyczne, starannie wypracowane, ukazujące bez pruderii całą ohydę utuczonego cielska i jego przekształcenie w atrakcyjną nimfę.

Pomijając fakt, że jako natural born kloc, musiałabym nie jeść nic przez rok, aby osiągnąć wagę pięćdziesięciu kilo, moich planów nie udało się zrealizować nawet w małym procencie. Jedyny namacalny zysk to kilka szkiców oraz ze trzy tak zwane Gołe Baby niewielkich formatów, do których sama sobie popozowałam. Za to proces odchudzania napinał moje nerwy do takiego stopnia i był tak skuteczny, że po dziesięciu latach szarpaniny ważyłam już o prawie dziesięć kilo więcej...
Próbując pogodzić się z porażką i znacznie gorszym punktem wyjścia, powiedziałam sobie, dobra, nastąpił obsuw w otyłość (lubię to określenie, prosto z "Dziennika Bridget Jones"), ale jest dla mnie nadzieja: teraz zrealizuję zmodyfikowany projekt 80-70-60, bardziej realistyczny, w którym przynajmniej nie ma już dziecinnych mrzonek o figurze modelki.
Jak się można domyślić, i to mi się nie udało. Najwyraźniej moja motywacja do tworzenia (i do odchudzania) nie była wystarczająco silna, a może i przyplątała mi się gdzieś na dnie czaszki myśl, że dzieło owo nie byłożby aż tak epokowe i nowatorskie? Ilu już artystów działało w obrębie własnego ciała poprzez jego modyfikację (choćby Orlan)? Na domiar złego, co tu kryć, bardzo lubię jeść...

Ostatnimi zaś czasy, los podetkał mi pod nos kolejną szansę na realizację młodzieńczych założeń, tym razem w wersji 90-80-70. Utrata masy byłaby pewna jak w banku, bo to awykonalne, żeby być w stanie błogosławionym do końca życia. Ale artystyczne pokazywanie wielkiej beczki też już było, a ja, żarta przez wstyd i dolegliwości fizyczne, nie odważyłam się na nagą ekspozycję przed publiką. Straciłam być może jedyną okazję, by urzeczywistnić swe dawne słodkie marzenie o projekcie 70-60-50...

Pocieszam się myślą, że przy moich sukcesach w realizacji owego zamierzenia, najlepszy efekt osiągnęłabym, gdyby po namalowaniu portretów przed i po zrzucie porodowym, amputowano mi jakąś kończynę, najlepiej głowę. Wtedy może udałoby się osiągnąć wymarzony cel.


Osiem dych trzyma się mocno

0 komentarze:

Prześlij komentarz