Recent Posts

piątek, 20 maja 2016

Pogwarka o zamalowywaniu własnych prac


Z każdym wyprodukowanym przeze mnie obrazem łączy mnie niematerialna więź, której intensywność zależy od tematyki oraz okoliczności powstania pracy (na przykład czy bardzo się namęczyłam w trakcie malowania). Czas i energia włożone w proces twórczy przybliżają uwieczniany obiekt memu sercu. Ale przede wszystkim wiążę się niewidzialnym powrózkiem z samym obrazem. Przedmiot stworzony własnymi rękami jest "uświęcony". Mniej korzystny efekt tego mechanizmu w mojej głowie to "uświęcenie" również dzieł wątpliwej jakości... Nie zawsze jestem w stanie przyznać się sama przed sobą, że produktem końcowym moich mozolnych zabiegów jest artystyczny bubel. Że praca wykonana równa się zero.

Co robię z obrazami, z których nie jestem zadowolona? Przede wszystkim staram się nie publikować, nie wystawiać, nie próbować sprzedać, nikomu nie darować.
Mam na twardym dysku specjalny folderek hańby, który zawiera dokumentację wypadków przy pracy, które poszły później na "przemiał" i do ponownego wykorzystania. Słabe rozwiązania miałam wliczone w rozwój, szczególnie w czasach studiów. Problem polega na tym, że od kilku lat folderek hańby nie jest już dokarmiany, bo gdy maluję i orientuję się, że popełniłam jakiś błąd, który może zaważyć na całości kompozycji, nie bardzo mam ochotę się do niego przyznać. Bo musiałabym zamalować płótno (czyli zmarnować wykonaną pracę) i zacząć wszystko od początku. Rezultat: kilkukrotne wypuszczenie w świat obrazów, co do których nie byłam całkowicie przekonana, czy aby na pewno dokumentują mój kunszt oraz wyborne koncepty. Gdy nad nimi ślęczałam, to przekonywałam samą siebie, że nie jest aż tak źle. Przyjmowałam do wiadomości tylko pozytywne oceny (czyli większość, bo mało który widz ma odwagę powiedzieć prosto w twarz, że artysta zrobił gluta). Albo nie przyswajałam niczego od nikogo.

Mój mini-cykl o wodnikach uwodzących niewinne panienki w tajemniczych leśnych ostępach, dotknięty jest problemem nierównego poziomu prac tworzących serię. Pasmo weny twórczej zapoczątkował obraz przedstawiający szczwanego utopca (Ascetyczny Jerzy), czyhającego pod korzeniami drzew na rozmarzone dziewczę, bełtające bosą stopą w leśnej sadzawce. Gdy go namalowałam, byłam pozytywnie zaskoczona efektem i bardzo szybko wpadłam w samozachwyt, jak to ujęła moja rodzina.
Wodnik I
Coś pozytywnego i kreatywnego kliknęło w mojej głowie i ogarnął mnie twórczy szał. To, że nadęłam się z samozadowolenia jak świński pęcherz na słońcu, napędzały przychylne głosy publiki. Pozytywny odbiór to zachęta do dalszej pracy. Kolejna kompozycja przedstawiała osobnika przygrywającego niepokojącą melodię na fletni Pana wprost do ucha rozmarzonej dziewczyny. Udział tych samych młodych i atrakcyjnych modeli oraz szybka sprzedaż dzieła przez galerię, potwierdziły mój sukces i plan na dalszy rozwój. I wtedy niestety maszynka się zacięła...


Zdradliwa melodia
Ja rozochocona, z rozmachem, duże (jak na mnie) formaty, sto procent entuzjazmu! A tu dups, okazało się, że owe składniki nie wystarczają do stworzenia dobrego malarstwa: trzy kolejne prace ani mnie nie zadowoliły, ani nie spodobały się nikomu na tyle, by zdecydował się na kupno. Ale moje imaginacje już stały się faktem, były gotowe, namalowane, tyle się przy nich napociłam, że zniszczyć żal... Niestety swędział mnie mózg za każdym razem, gdy patrzyłam na któreś z dzieł. A to dostrzegałam, że perspektywa jakaś taka spłaszczona i zdeformowana... A to poraził mnie brak kontaktu wzrokowego modeli... A to znów korzenie drzew, przypominające wyglądem skłębione macki ośmiornicy (broda Davy Jonesa?)... Jak to możliwe, że przy tak dużym nakładzie pracy i pozytywnym nastawieniu, powstały takie kulfoniki?


Wodnik II i jeszcze bardziej wkurzająca Leśna muzykantka

Szczególną niechęcią darzyłam Wodnika III. Wydawał mi się, nie dość że statyczny, symetryczny i bez przestrzeni, to jeszcze słodkopierdzący i kiczowaty... W każdym razie, przygotowując ostatnio (w grudniu to dla mnie ostatnio) materiał wystawę, spojrzałam w kąt pracowni, zobaczyłam ten obraz i żyłka mi pękła. Czara irytacji się przepełniła. Otrząsnęłam się z niemocy i gniewnie pomyślałam: "Ożesz ty, nie będziesz mnie więcej kłuć w oczy swymi niedoróbkami! Idziesz ścierwo na przemiał, a ja tu zaraz machnę coś nowego i świeżego!"

Ten gwałtowny akt buntu przeciwko odruchowemu szacunkowi dla wykonanej przeze siebie pracy i przede wszystkim przeciwko kiszeniu obrazu, który mnie denerwował, okazał się wyśmienitym pomysłem. Namalowałam na tym samym podobraziu lepsze dzieło. Choćby pod względem siły przekazu. Ponieważ moja kondycja psychiczna była w ostatnich miesiącach daleka od harmonii, mroczna aura wypełzła na moje nowe płótno niczym grzyb na czystą ścianę. Nikła groźba (wciągnięcia pod wodę?) ze strony cherlawego wodnika w stosunku do słodkich panienek, zmieniła się w całkiem realne zagrożenie zbiorowym gwałtem, dokonanym (potencjalnie) przez dwóch jurnych włochatych typów na nieprzytomnej (zapewne z powodu psylocybesów, nadużytych w trakcie ludowych bachanalii) menadzie. Coś się zaczęło dziać.

Znienawidzony Wodnik III i powstałe na tym samym podobraziu Święto lasu, czyli groźne fauny

Do czego właściwie zmierzam, przytaczając tą historię? Ano do konkluzji, iż przestałam bać się niszczenia skończonych i starannie wypracowanych obrazów, które nie spełniają moich oczekiwań. Których nie umiem dopiąć na ostatni guzik w sposób satysfakcjonujący. Które samym swoim widokiem wywołują nieokreśloną irytację i zniechęcenie. Jak twierdzą mędrcy od minimalizmu i feng-shui, takie wrzody na tyłku, swoim istnieniem i błąkaniem się gdzieś na obrzeżach stanu posiadania, cały czas obciążają podświadomość i nieustannie obniżają poziom energii właścicielki/autorki. A to znaczy, że tym samym zmniejszają moje szanse na kreatywność i na namalowanie lepszego obrazu... 
Uważam, że najpierw oczywiście należy próbować zapudrować syfa, bo możliwości poprawiania po sobie są, według mnie, prawie nieograniczone. Ale w tym słówku "prawie" zawierają się na przykład problemy z kompozycją. Jeżeli baza jest do bani, to Święty Boże nie pomoże (chyba, że mamy mało wymagającą publikę). Pozostałe przypadki niemożności, to zaćmienie umysłu i własnych umiejętności. Jeśli wyczerpie się pula prób polepszenia sytuacji, to wówczas nie ma sensu patyczkować się z obrazem. Lepiej zamalować i zacząć od zera. Zawsze, przed aktem destrukcji, można swoje wypociny sfotografować i potem zajrzeć do folderku hańby, jeśli tylko najdzie nas potrzeba samoudręczenia.
Moja prognoza dla dwóch pozostałych wodników jest pesymistyczna: poczekają, aż wrzód pęknie a ja dojrzeję do tego, by się z nimi rozprawić i wysłać do diabła!

0 komentarze:

Prześlij komentarz