"Wodnik" - po lewej stronie modelka w pracowni, po prawej gotowy obraz |
Pytanie czy malarzowi
wypada malować z fotografii, zamiast z natury, pojawiało się w
moim życiu często. Odpowiedź na nie brzmi: najczęściej MUSI. Zwłaszcza
jeśli chce malować portrety. Bo nikt nie ma czasu aby pozować na
żywo.
To zagadnienie jest w
świecie artystów nieco wstydliwe. Zauważyłam, że zwłaszcza
przed profesorami na Akademii Sztuk Pięknych nie wypadało przyznawać się do
takich praktyk. Prawie każdy student przysięgał, że maluje z
natury lub z lustra. Fotografia bowiem zniekształca rzeczywistość i można łatwo
zdemaskować dzieła, tworzone w ten sposób, jako przenoszące na płótno charakterystyczne deformacje. Mój profesor-promotor oczywiście wiedział że maluję
ze zdjęć (tak robili także inni jego studenci) i nie miał nic
przeciwko temu, byle by obrazy były dobre. Jednakże przed innymi
członkami grona akademickiego nie należało się przyznawać do
korzystania z tego medium przy malowaniu, jeśli chciało się być
docenianym i „branym na poważnie”.
Wówczas nie do końca
rozumiałam skąd brało się to zakłamanie. Teraz podejrzewam, że
przyczyną był fakt, iż profesorowie, jako przedstawiciele
pokolenia, które w młodości nie dysponowało obecnymi cudami
techniki, doświadczyli na własnej skórze tego, że jakoś się da
efektywnie pracować bez wydruków cyfrowych. I może trochę
gardzili studentami, którzy upraszczali sobie życie. Może ich
podejście pedagogiczne sprowadzało się do starej zasady, że
najpierw należy ucznia przeczołgać (aby poznał wszystkie
najgorsze strony dziedziny, którą zgłębia), a potem mu popuścić
cugli.
Ale skoro postęp
techniczny ułatwił studiowanie sztuk pięknych, dlaczego mielibyśmy
sobie odmawiać uproszczeń? To, że param się techniką pochodzącą
z dawnych czasów, to przecież nie oznacza, że muszę
funkcjonować, jak w czasach Vermeera. Samodzielne kręcenie farb
było ciekawym doznaniem i chętnie poznawałam tajniki warsztatu
dawnych mistrzów, ale na Boga, w momencie gdy przychodzi do zaliczenia określonej ilości przedmiotów na półrocze, na każdym przeglądzie semestralnym zaprezentowanie sporej ilości prac, to
okazuje się, że zwyciężają względy praktyczne. I nie ma czasu
na własnoręczne ucieranie barwników, czy zmuszanie innego studenta
do wielogodzinnego pozowania.
Dla mnie nawet sprawa wyboru między
farbami akrylowymi a olejnymi rozwiązywała się poprzez czas
schnięcia. Chociaż oleje dają efekty, jakich nie da się osiągnąć
akrylami, sięgam po ten środek tylko w ostateczności, bo nie lubię czekać. Poza tym, mam w domu
koty, więc pozostawienie mokrego malowidła olejnego do wyschnięcia
na długie tygodnie, zaowocowałoby kłębami kłaków przyklejonymi
przez ten czas do płótna. Mój profesor od technik malarskich
pouczał nas swego czasu, że w pracowni, w której wykonuje się
laserunki, powinna być kamienna podłoga, codziennie przemywana na
mokro, aby żadne pyłki nie przylgnęły sterylnie wykańczanych
płócien. Chwilowo niestety to dla mnie nieosiągalne. Zaś w
czasach studenckich, gdy syf w szkolnej pracowni był stanem
normalnym, ludzie ciągle przestawiali mi stanowisko pracy, palili
papierosy, szlifowali, polerowali, zbijali blejtramy, prędzej można
było zaplanować lot na księżyc, niż uzyskać warunki wyżej
opisane.
Tu się, przepraszam, maluje... |
...czy jakieś hołubce wycina?? |
Ponieważ głównym
tematem mojego malarstwa jest portret, to muszę przyznać, że bez
fotografii miałabym bardzo ograniczone pole manewru. Mogę policzyć
na palcach jednej ręki osoby, które chciały poświęcać mi swój
czas, pozując na żywo. W trakcie studiów nie było zbyt wielu chętnych, ani tym bardziej teraz, gdy już wszyscy pracują i
nie ma większej straty w życiu, niż bezinteresowny bezruch.
Na żywo malowałam
głównie modelki szkolne, którym płacono za stanie na golasa przed
gawiedzią, oraz osoby pozujące na kursach przygotowawczych do
egzaminu na Akademię, które siedziały lub stały przed nami w
prostych pozach, które początkujący adept sztuki, jest w stanie
przenieść na płótno/papier. Do tego stanu rzeczy musiałam się
dostosować i malowałam li i jedynie to, co widziałam przed sobą,
w sposób jak najbardziej realistyczny. Znudzona powtarzalnością
tworzonych sytuacji, po pewnym czasie zaczęłam manipulować kompozycją: zmieniałam tło za modelem, umieszczałam
konwencjonalnie pozujących ludzi w fantastycznej przestrzeni.
Pracownia na moich rysunkach rozrastała się do rozmiarów zamkowej
sali a światło na ciało padało nie z reflektora halogenowego, a z
gotyckich okien albo od słońca wschodzącego nad łąkami. Jednak
nie miałam wpływu na urodę, pozę, czy płeć modela. Brałam, co szkoła oferowała, z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Dlatego, gdy zaczęłam
tworzyć własne kompozycje, było oczywiste, że będę posiłkować
się zdjęciami. Najbezpieczniej jest wykonywać własne fotografie.
Model wie że jest fotografowany, wyraża zgodę na przetwarzanie
swojego wizerunku i nikt też nie może mi zarzucić kradzieży
zdjęcia. Jednak z biegiem czasu zaczęłam korzystać również z
internetu, zwłaszcza gdy zobaczyłam że inni czynią to bez
najmniejszego zażenowania. Malowanie z cudzej fotografii to podobno
inspiracja a nie kradzież. Czyn nieelegancki ale nie zabroniony, bo
przecież obraz docelowo nie wygląda tak, jak pierwotne zdjęcie
(chyba że ktoś maluje prace hiperrealistyczne). Zresztą granice
„pożyczania” w fotografii zostały przekroczone chyba w momencie,
gdy amerykańska artystka Sherrie Levine zaprezentowała
sfotografowane przez siebie reprodukcje wielkich dzieł sztuki
nowoczesnej i podpisała swoim nazwiskiem.
Korzystanie z sieci,
jest przydatne zwłaszcza, gdy chce się malować golasy. Tak jak
wspominałam w poście o ascetycznym Jerzym, mało kto ma odwagę
obnażyć się przed znajomymi. Zdarzył się co prawda szczęśliwy
bezpruderyjny okres na początku studiów, gdy ze znajomymi
strzelaliśmy sobie nagie fotki, bardzo użyteczne do szkiców i
nauki anatomii. Jednakże minął on szybko i bezpowrotnie, może ze
względu na powstały lekki niepokój o to, co się później z tymi
zdjęciami dzieje... Jedyną pozostałością owych beztroskich
czasów są odbitki gdzieś na dnie szuflady.
Gdy obecnie maluję na
podstawie fotografii z internetu, staram się, po pierwsze, zapisywać
źródło, po drugie, nie wykorzystywać po chamsku całości
kompozycji, jedynie jakiś jej fragment, np. jedną postać w ruchu,
która potrzebna mi do mojego planu. Staram się nie być sępem,
żerującym na twórczości innych ludzi i wybieram drobiazgi, które
potem przerabiam na płótnie dla swoich potrzeb. Bardzo często
pozuję sama sobie (przy użyciu aparatu i życzliwej osoby). Często
zestawiam postaci z różnych zdjęć, choć owocuje to problemami z
oświetleniem sceny. Jeśli postaci na zaplanowanym obrazie mają wejść w jakiś
kontakt fizyczny zesobą, staram się wykonać fotografię z wszystkimi
modelami jednocześnie, aby scena była jak najbardziej
realistyczna.
Malowanie pejzażu jest
o tyle łatwiejsze, że krajobraz wokół nas cierpliwie trwa w
bezruchu, gapienie się na niego jest darmowe, więc nic tylko brać
podobrazie pod pachę i uwieczniać. Ale niestety światło na mnie
nie poczeka, w ciągu dnia ciągle się zmienia, więc trzeba liczyć
się z ewentualnością przychodzenia w to samo miejsce przez wiele
dni o tej samej porze dnia, aby uchwycić konkretny moment. Dość
żmudna ewentualność, będąca normą dla malarza XIX-wiecznego,
ale nie dla mnie, rozbestwionej dzisiejszym tempem życia. Dlatego, o
ile nie jestem na plenerze sensu stricto, noszę często ze sobą
aparat i fotografuję ciekawe zakątki, z nadzieją, że któryś
kadr będzie nadawał się do malowania. Podczas malowania pejzażu
miasta, z reguły występują problemy z perspektywą, gdyż nie
posiadam statywu do aparatu i mam lekkie przesunięcia kadrów.
Później muszę składać całą panoramę z kilku różnych ujęć,
nie zawsze pasujących do siebie. Dlatego moje krajobrazy miejskie,
bywają minimalnie nieprawidłowe pod względem perspektywy, co
staram się nadrabiać światłem i kolorem
Postać na pierwszym planie - fotografia własna, postać w tle - Masza Archipova, wokalistka Arkony (zdjęcie z sesji promującej płytę zespołu) |
Rysunek z czasów studiów - modelka przeniesiona z pracowni na łąkę |
Zdecydowanie przedkładam wpisy malarskie. :-)
OdpowiedzUsuńBędzie ich więcej. Na razie jestem w fazie maniakalnej na geocaching.
OdpowiedzUsuń